search
REKLAMA
Archiwum

BURLESKA. Nieco zjełczały popcorn-movie

Karol Barzowski

8 lutego 2018

REKLAMA

Cher. Pierwsze skojarzenia? Maniaczka operacji plastycznych, matka dziewczyny, która postanowiła zostać chłopcem (albo odwrotnie, nieważne), pani śpiewająca komputerowym głosem “Do you belieeeeeeeeeeeeve…” albo “ta, co nagrała teledysk z Beavisem i Butt-headem”. To by chyba było na tyle. Jasne, Cher wciąż ma fanów, którzy o każdej porze dnia i nocy wyrecytować mogliby co najmniej sto najważniejszych punktów jej długiej kariery. W ostatnich latach było jednak o Cher cicho. Zdecydowanie dała o sobie zapomnieć – zwłaszcza jako o aktorce. A szkoda, bo aktorką jest naprawdę świetną. Czy ktoś teraz złapał się za głowę, myśląc “Boże, co on wygaduje?!?”. No to może kilka faktów dla potwierdzenia tej teorii…

Cher wystąpiła w zaledwie kilku filmach. Epizod z kinem zaliczyła już pod koniec lat 60. Nic dobrego jednak z tego wtedy nie wyszło. Film Chastity, w którym zagrała główną rolę, był po prostu słaby. W ciągu następnych kilkunastu lat Cher nie wzięła udziału w żadnej produkcji. Aż do roku 1982. Wtedy do kin wszedł Wróć, Jimmy Deanie Roberta Altmana. No i się zaczyna… Cher dostaje za niego nominację do Złotego Globu dla najlepszej aktorki drugoplanowej. Rok później zostaje zaangażowana do Silkwood Mike’a Nicholsa, w którym gra u boku Meryl Streep. Złoty Glob, nominacja do Oscara i BAFTY. Rok 1985 przynosi Maskę – nagroda dla najlepszej aktorki festiwalu w Cannes i kolejna nominacja do Złotego Globu, tym razem już za pierwszoplanową kreację. Ale największy sukces wciąż miał dopiero przyjść. W roku 1987 Cher gra główną rolę we Wpływie księżyca Normana Jewisona. W styczniu otrzymuje Złoty Glob, w lutym jej gra chwalona jest podczas festiwalu w Berlinie, zaś na początku kwietnia Paul Newman wręcza jej Oscara. W pokonanym polu zostawia m.in. swoją koleżankę Meryl Streep, Glenn Close i Holly Hunter. Wszystkie wyżej wymienione biją jej brawo na stojąco. Prawda, że niezły dorobek jak na zaledwie kilka nakręconych filmów? A wśród tych, za które nie była nagradzana, są chociażby 20 lat… i ani dnia dłużej, Syreny czy Czarownice z Eastwick – za żaden z nich nie musi się zresztą wstydzić.

2010 miał być rokiem powrotu Cher. Zamknięta wcześniej w Caesar’s Palace w Las Vegas, gdzie regularnie dawała koncerty (i policzyła sobie za to 60 milionów dolarów), postanowiła wrócić do kina. Padło na Burleskę. Film promowany hasłem “Potrzeba legendy, by mogła narodzić się gwiazda”, wydawał się być na tę okoliczność idealny. Legendą miała być oczywiście Cher, gwiazdą – debiutująca w kinie Christina Aguilera. Powiedzieć o obu paniach, że mają kawał głosu, to jak nie powiedzieć nic. Niby wystarczyłoby, że zaśpiewają. Trochę dograją (Cher), trochę dowyglądają (Aguilera). A nawet jeśli coś dalej byłoby nie tak, to naokoło będą przecież roznegliżowane tancerki wśród dymu papierosów i lejącego się alkoholu. To nie mogło się nie udać. A jednak…

Żeby nie było wątpliwości – Burleska nie miała być kolejnym Chicago czy West Side Story. Nikt z twórców nie miał ambicji, by zrobić z niej oryginalny musical wywołujący zachwyt u krytyków. W jednym z wywiadów promujących film Cher mówi prosto z mostu – Burleska to popcorn-movie. Niestety, nie wystarczy zaangażować dwóch gwiazd, byśmy z uśmiechem na ustach ten popcorn przełknęli. Film jest przede wszystkim zbyt schematyczny. Jasne, to taka produkcja w starym stylu o dziewczynie spełniającej swój “american dream”, gdzie wszystko dopasowane jest do wzoru: dziewczyna teoretycznie nie ma szans na sukces, ale ciężką pracą udaje jej się wybić. Gdy wszystko zmierza w dobrym kierunku, dopadają ją problemy i jej świat wali się jak domek z kart. Ale po kilku wylanych łzach nasza bohaterka znów zaciska tyłek i dopina swego – spełnia swoje marzenie, czego kulminacja ma miejsce w wielkim, ekscytującym finale. OK, niech będzie. Tylko że w Burlesce schematyczna jest też forma – a to już przełknąć ciężko.

Film praktycznie nie ma fabuły. Ot, Aguilera opuszcza swoją małą mieścinę i udaje się do Los Angeles. A że potrafi śpiewać i trochę tańczy, próbuje zaczepić się na jakiejś scenie. Podczas poszukiwań trafia do tytułowej burleski. Jest nią zafascynowana. Wyszczekana dziewczyna bierze sprawy we własne ręce i zatrudnia się tam jako kelnerka. Zbierając szkło ze stolików cały czas patrzy jednak na scenę, ćwicząc w myślach wszystkie układy choreograficzne. Aż pewnego dnia przychodzi szczęśliwy dzień – jedna z tancerek zachodzi w ciążę i trzeba ją zastąpić. Ali zna każdy układ na pamięć, jest więc idealną kandydatką. Niby nikt nie chce jej nawet sprawdzić, ale ostatecznie dostaje angaż. No i… to właściwie koniec fabuły. Bo to, co dzieje się potem…

REKLAMA