BURLESKA. Nieco zjełczały popcorn-movie
Cher. Pierwsze skojarzenia? Maniaczka operacji plastycznych, matka dziewczyny, która postanowiła zostać chłopcem (albo odwrotnie, nieważne), pani śpiewająca komputerowym głosem “Do you belieeeeeeeeeeeeve…” albo “ta, co nagrała teledysk z Beavisem i Butt-headem”. To by chyba było na tyle. Jasne, Cher wciąż ma fanów, którzy o każdej porze dnia i nocy wyrecytować mogliby co najmniej sto najważniejszych punktów jej długiej kariery. W ostatnich latach było jednak o Cher cicho. Zdecydowanie dała o sobie zapomnieć – zwłaszcza jako o aktorce. A szkoda, bo aktorką jest naprawdę świetną. Czy ktoś teraz złapał się za głowę, myśląc “Boże, co on wygaduje?!?”. No to może kilka faktów dla potwierdzenia tej teorii…
Podobne wpisy
2010 miał być rokiem powrotu Cher. Zamknięta wcześniej w Caesar’s Palace w Las Vegas, gdzie regularnie dawała koncerty (i policzyła sobie za to 60 milionów dolarów), postanowiła wrócić do kina. Padło na Burleskę. Film promowany hasłem “Potrzeba legendy, by mogła narodzić się gwiazda”, wydawał się być na tę okoliczność idealny. Legendą miała być oczywiście Cher, gwiazdą – debiutująca w kinie Christina Aguilera. Powiedzieć o obu paniach, że mają kawał głosu, to jak nie powiedzieć nic. Niby wystarczyłoby, że zaśpiewają. Trochę dograją (Cher), trochę dowyglądają (Aguilera). A nawet jeśli coś dalej byłoby nie tak, to naokoło będą przecież roznegliżowane tancerki wśród dymu papierosów i lejącego się alkoholu. To nie mogło się nie udać. A jednak…
Żeby nie było wątpliwości – Burleska nie miała być kolejnym Chicago czy West Side Story. Nikt z twórców nie miał ambicji, by zrobić z niej oryginalny musical wywołujący zachwyt u krytyków. W jednym z wywiadów promujących film Cher mówi prosto z mostu – Burleska to popcorn-movie. Niestety, nie wystarczy zaangażować dwóch gwiazd, byśmy z uśmiechem na ustach ten popcorn przełknęli. Film jest przede wszystkim zbyt schematyczny. Jasne, to taka produkcja w starym stylu o dziewczynie spełniającej swój “american dream”, gdzie wszystko dopasowane jest do wzoru: dziewczyna teoretycznie nie ma szans na sukces, ale ciężką pracą udaje jej się wybić. Gdy wszystko zmierza w dobrym kierunku, dopadają ją problemy i jej świat wali się jak domek z kart. Ale po kilku wylanych łzach nasza bohaterka znów zaciska tyłek i dopina swego – spełnia swoje marzenie, czego kulminacja ma miejsce w wielkim, ekscytującym finale. OK, niech będzie. Tylko że w Burlesce schematyczna jest też forma – a to już przełknąć ciężko.
Film praktycznie nie ma fabuły. Ot, Aguilera opuszcza swoją małą mieścinę i udaje się do Los Angeles. A że potrafi śpiewać i trochę tańczy, próbuje zaczepić się na jakiejś scenie. Podczas poszukiwań trafia do tytułowej burleski. Jest nią zafascynowana. Wyszczekana dziewczyna bierze sprawy we własne ręce i zatrudnia się tam jako kelnerka. Zbierając szkło ze stolików cały czas patrzy jednak na scenę, ćwicząc w myślach wszystkie układy choreograficzne. Aż pewnego dnia przychodzi szczęśliwy dzień – jedna z tancerek zachodzi w ciążę i trzeba ją zastąpić. Ali zna każdy układ na pamięć, jest więc idealną kandydatką. Niby nikt nie chce jej nawet sprawdzić, ale ostatecznie dostaje angaż. No i… to właściwie koniec fabuły. Bo to, co dzieje się potem…