search
REKLAMA
Recenzje

BORDERLANDS. Piekło widzów [RECENZJA]

Film poharatany, dociśnięty kolanem i posklejany szarą taśmą – wchodzący na ekrany ponad 3 lata po zakończeniu okresu zdjęciowego.

Janek Brzozowski

11 sierpnia 2024

REKLAMA

Nigdy nie byłem jakimś zapalonym fanem serii Borderlands. Szybki rzut oka na moje konto Steam pozwala stwierdzić, że w drugiej części – jedynej, w którą grałem – spędziłem łącznie około 25 godzin. Dla jednych to pewnie całkiem dużo, dla innych – bardzo mało. Te 25 godzin wspominam jednak bardzo sympatycznie. Plądrowaliśmy z kolegami Pandorę, eksperymentując ze znajdowanym po drodze wyposażeniem. Fabuła była drugorzędna – liczył się czysty fun, płynący ze swobodnej rozgrywki. Rozwalanie kolejnych przeciwników za pomocą coraz to nowszych i ciekawszych broni. Podczas oglądania filmowej adaptacji Borderlandsów nie doświadczymy nawet namiastki podobnej zabawy. A to dopiero wierzchołek góry lodowej.

Nad fabułą nie ma się co bliżej pochylać – jest generyczna i pretekstowa. Mamy śmiertelnie niebezpieczną planetę, łowców nagród, wielkie korporacje, tajemniczy skarbiec i klucze-artefakty, które ów skarbiec otwierają (białe plamy wypełnijcie sobie sami). Nie dla fabuły jednak do kina przybyliśmy – adaptacja gry polegającej na efektownym mordowaniu skusiła nas raczej czymś innym. Efektowne sceny akcji, błyskotliwe one-linery, komediowe przerywniki i niezapomniane przeżycia audiowizualne. Tego wszystkiego w filmowych Borderlandsach nie uświadczymy. Film Eliego Rotha wygląda przez większość czasu zwyczajnie obrzydliwe – pod względem wizualnym bliżej mu do niesławnych adaptacji gier Uwego Bolla niż wielomilionowych produkcji hollywoodzkich. Zewsząd atakuje nas bieda: inscenizacyjna i scenograficzna. CGI bije po oczach bardziej niż w ostatnich filmach Marvela – nadmiar wątpliwej jakości efektów nie pozwala ani na moment zanurzyć się w świecie przedstawionym. W chaotycznych sekwencjach akcji brakuje ujęć ustanawiających. Zmontowane są one bez ładu i składu, choć podejrzewam, że na tym etapie próbowano już po prostu ratować niekompetentnie nakręcony materiał. Eli Roth może i radzi sobie jako twórca horrorów, filmów o zdecydowanie mniejszej skali produkcyjnej, ale reżyserowanie wysokobudżetowego kina akcji ewidentnie go przerosło. Nie widać w jego nowym filmie choćby iskierki autorskiej wizji – całość jest płaska, martwa, przypomina robotę nie fachowca, ale fachury, który przyszedł, przyklepał, a potem wrócił do domu, zająć się tym, co go naprawdę interesuje.

Pieniądze, które powinny być przeznaczone na efekty specjalne, poszły najprawdopodobniej na astronomiczne gaże aktorskie. Bo kogo tutaj nie ma? Kevin Hart, Jamie Lee Curtis, Édgar Ramírez, Jack Black jako Claptrap, no i Cate Blanchett, która w jednym z wywiadów przyznała, że rolę w „widowisku” Rotha przyjęła, aby odreagować lockdown. Uczciwie postawiona sprawa. Poza Blackiem, który prywatnie jest wielkim fanem gier wideo (serdecznie polecam jego kanał vlogowo-gamingowy JablinskiGames) i ewidentnie spełnia się w rolach głosowych, wszyscy grają na jedno kopyto, jakby od niechcenia. Trudno im się zresztą dziwić – materiał literacki nie był raczej zbyt wdzięczny. Jeżeli ktoś otwiera tutaj usta, to właściwie tylko w jednym celu: aby w mechaniczny sposób dostarczyć nam nowych informacji i posunąć akcję do przodu. Cierpią na tym przede wszystkim relacje między postaciami, istniejące wyłącznie na papierze. Przykład: wielka przemiana psychologiczna bohaterki Blanchett dokonuje się na przestrzeni jednej sceny. Kevin Hart przykłada jej pistolet do głowy i każe wybierać: albo jesteś z nami, albo przeciwko nam. Bohaterka dokonuje jedynego słusznego wyboru i od tej pory, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nie jest już zblazowaną łowczynią nagród, ale oddaną członkinią drużyny (choć wcześniej kilka razy powtarza, że zawsze pracuje solo). Film, który powinien stać przede wszystkim kreatywnymi sekwencjami akcji i barwnymi postaciami, zawodzi kompletnie na dwóch najważniejszych polach.

Winę za ten przykry stan rzeczy ponosi – przynajmniej częściowo – piekło produkcyjne, w które wpadła adaptacja Borderlandsów. Za pierwotny scenariusz odpowiadał Craig Mazin, showrunner takich seriali jak Czarnobyl czy The Last of Us. Zanim jednak przystąpiono do realizacji, jego tekst musiał przejść przez producenckie sito – najpierw został poprawiony i przemodelowany przez Juela Taylora i Tony’ego Rettenmaiera (duet odpowiedzialny m.in. za nowy Kosmiczny mecz), a następnie przez samego Rotha, który objął stanowisko reżysera. Film nakręcono jeszcze w pierwszej połowie 2021 roku (dla kontekstu: stawiając stopę na planie Tár, Cate Blanchett była już po zdjęciach do Borderlandsów). Producenci nie byli jednak zadowoleni z efektu i zażądali dokrętek. Tych nie mógł zrealizować Roth, który pracował akurat nad Nocą dziękczynienia – zadanie zlecono więc Timowi Millerowi (reżyserowi pierwszego Deadpoola), dla którego dodatkowe sceny napisał Zack Olkiewicz (scenarzysta Bullet Train). W międzyczasie Craig Mazin zażądał wycofania swojego nazwiska z napisów końcowych, przeczuwając zapewne, że finałowy produkt nie będzie miał z jego wizją nic wspólnego. W napisach obok Rotha znalazł się więc ostatecznie niejaki Joe Crombie. Któż to taki? Nie wiadomo. Najprawdopodobniej całkowicie fikcyjny byt: pseudonim, do którego nikt – z Mazinem na czele – przyznać się nie chce. I wystarczy Borderlandsy obejrzeć, aby zrozumieć dlaczego.

Są takie projekty, choć to raczej rzadkie przypadki, którym udaje się z podobnego piekła wydostać niemalże bez szwanku. Dobrym przykładem jest tu Kot w butach: Ostatnie życzenie, nad którym pochylano się intensywnie od 2014 roku – kilkukrotnie zmieniając tytuł, koncepcję, reżyserów i scenarzystów. A jednak się udało: powstał film spójny i angażujący, z powodzeniem odsyłający w niepamięć swojego przeciętnego poprzednika. Borderlands to przypadek wprost przeciwny. Film poharatany, dociśnięty kolanem i posklejany szarą taśmą – wchodzący na ekrany ponad 3 lata (sic!) po zakończeniu okresu zdjęciowego. Po seansie nasuwa się tylko jedna refleksja: że niektórym projektom dobrze by zrobiło, jakby w produkcyjnym piekle pozostały. Na zawsze. Odpisane od podatku i zapuszkowane. Z pożytkiem dla wszystkich: widzów, twórców i studyjnych decydentów.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor 2024 Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/