GĄSKA kolekcjonuje błędy seriali komediowych z lat 90., którym “1670” sprytnie zdołało uciec
Do mówienia komunikatów reklamowych w radiowęźle sklepu Gąska nie wystarczyło zatrudnić Gąsa, żeby było śmiesznie. Pachnie to niestety tanim sucharem, bo cała reszta jest mało śmieszna. Pewnie zawiedli się serialem ci, których nieco naciągnął ten sieciowy marketing, że twórcy 1670 zrobili kolejną legendarną produkcję, którą będzie się cytować, a oceni ją, w większości pozytywnie, ponad 100 000 Polaków. Po pierwsze, to tani chwyt i nie było tak do końca, bo twórców Gąski jest naprawdę wielu – nie tylko tych od 1670. Po drugie Gąska kultowa nigdy nie będzie, bo nie jest śmieszna, a widać to nie tylko na tle fantastycznego sztafażu wsi Adamczycha z Janem Pawłem na czele, ale również na tle innych polskich seriali komediowych, których mamy w historii naszej telewizji bardzo wiele. Co z tego jednak, skoro w XXI wieku, gdy zaczęliśmy próbować swoich sił w sitcomach, w większości nieudanych. I właśnie Gąska płynie z tą falą przyboju, kolekcjonując wszystkie błędy seriali komediowych z lat 90. i wczesnych 2000, którym sprytnie, a może wręcz genialnie, 1670 zdołało uciec.
Często narzekam na mało wyszukane czołówki, z których polskie kino niezbyt słynie, a świat serialu to już w ogóle. W przypadku Gąski, i jak na taką nieco sitcomową formułę, wyszło nawet artystycznie, a z pewnością intrygująco abstrakcyjnie. Tak więc to „gruby” paradoks, że właśnie świetna czołówka, metaforycznie prezentująca tak wiele twarzy sieci sklepów franczyzowych Gąska, znalazła się w serialu, który ma istotny problem z jakością żartu – chociaż może właśnie o to chodzi, że nie tylko. W 1670 ów żart z jednej strony był czytelny, podparty detalami wizualnymi, a z drugiej na tyle metaforyczny, że raczej nie można go było uznać za prostacki kawał z brodą. W Gąsce wydaje się, że scenarzyści bardzo zafascynowali się samą metaforą, którą na dodatek umocowali w naszej polskie rzeczywistości, w świecie wykorzystywanych pracowników wielu znanych sieci handlowych z niskimi cenami, w których my wszyscy robimy zakupy. Metafora plus realizm dały efekt zupełnie nieżartobliwy – z serialowych gagów śmiać się raczej nie chce, co najwyżej można się zdenerwować oraz zasmucić, że pracownicy mogą dać się tak wykorzystywać i że tak bardzo nie mają perspektyw w innych zawodach na polskim rynku pracy.
A może Gąska to wcale nie jest komedia, ale paszkwil na obcą franczyzę, której ajentami są naiwnie wierzący w amerykański sen managerowie? Jak wspomniałem na początku, do rozśmieszenia nie wystarczył głos Piotra Gąsowskiego ani występujący w każdym odcinku znani i mniej znani wizerunkowo goście, którzy wcielając się w nieco paranoiczny, wewnętrzny głos głównej bohaterki Leny tym bardziej nie mieli nic dowcipnego do opowiedzenia – a wręcz jeszcze potęgowali przeintelektualizowanie dialogów. Jeśli zatem ani wróżbita Maciej, ani Robert Makłowicz nie dali rady, to nie mogła tym bardziej Roxie Węgiel, śpiewając o „elitarnej kiełbasie”. Do tej pory pamiętam baner oraz niejako automatycznie narzucające się ujęcie folderu z produktami marketu Gąska, które pod względem graficznym stoją na tragicznym wręcz poziomie. I tak od słownego żartu dotarliśmy bardziej do wizualnej formy świata przedstawionego, a tutaj kryje się mnóstwo błędów z tradycją w polskim świecie komediowych seriali. Żart typowo slapstickowy oparty na pantominie, wybuchach, upadkach, skokach i wygibasach właściwie nie istnieje, nie licząc bolesnej wizualnie sekwencji, gdy Lena bije się z maskotką gęsi. Aktorzy raczej chodzą, niż robią cokolwiek innego. Może czasem pobawią się w podchody, ale generalnie żadnych zwrotów akcji w Gąsce nie znajdziecie, jak miało to miejsce chociażby w 1670. Ten serial jest cały czas tłem, przecież Gąska była reklamowana jako produkcja twórców satyry na polską szlachtę.
No i tutaj Gąska przegrała na każdej linii, jeśli chodzi o estetykę, scenografię, muzykę i zdjęcia. Najpierw estetyka. Mało wyszukane efekty obrazu jak na początku XXI wieku w polskim świcie komedii. Podobna i przewidywalna praca kamery – a pamiętam te świetne, niemal malarskie ujęcia z 1670 okraszone sugestywną muzyką. Co z tego, że tu jest supermarket. Też się da, lecz trzeba mieć pomysł na zindywidualizowany styl, a go właściwie nie ma, jakby twórcom nie zależało, żeby Gąska wyróżniała się czymś wizualnie, poza defaultowo wysoką jakością filmowania w cyfrowej kamerze. W większości scen brak nawet kreatywnie zaprojektowanego świata, który podkreślałby narrację czy też w jakiś sposób akcentował stan emocjonalny postaci. Produkcja świecona jest na zasadzie – wszystko ma być jasne i cienie jak najmniejsze, względnie najkrótsze. Tak to się podchodzi do realizacji Szpitala czy Na Wspólnej. Tak się świeciło kiedyś 13. Posterunek, ale tam niewątpliwie działo się więcej szalonych rzeczy.
Kardynalnym jednak błędem, który bardzo przyczynił się do nieśmiesznego, a wręcz męczącego odbioru treści Gąski, jest projekt scenografii. Te koszmarnie zaprojektowane graficznie foldery i plakaty, maskotki, jakby wzięte z wietnamskiego bazaru, cały visual key supermarketu, który jest przecież częścią wielkiej, amerykańskiej sieci nieszczędzącej pieniędzy na wizerunek świadczą o tym, że chyba nie było środków na realizację serialu. Samo wnętrze supermarketu przypomina mi supersamy w biedniejszych rejonach Słowacji, w takich małych miasteczkach jak np. Svidnik, gdzie półki są miejscami zupełnie puste, bo nie ma na tyle asortymentu. Miejscami zaś obsługa sklepu porozkładała towar na nich tak luźno, że na przestrzeni kilku metrów mamy dwie, trzy marki w jednym rzędzie po dwie trzy sztuki w kupce, i żadna do siebie nie pasuje. A poza tym zwróćcie uwagę na etykiety. Znakomita większość polskich filmów cierpi na bolesną i niewprawną symulację jakichkolwiek markowych produktów. Aż ciarki nieraz przechodzą, gdy kamera pokazuje pulpity komputerów oraz wyszukiwarki internetowe, nie wspominając już o samochodach, szyldach reklamowych itp. Pod tym względem Gąska coś jednak zrobiła, chociaż bardzo tandetnie.
Oryginalnych marek jest więcej, bo to market, chociaż z punktu widzenia jakiejkolwiek sprzedaży i jakiegokolwiek sklepu produkty zostały tak poukładane na półkach, żeby nie było widać w kamerze, co to jest. Nie będzie ich widać tym bardziej dla widzów i klientów (może z wyjątkiem Peroni – czyżby sponsor?). To z punktu widzenia odtwarzania świata przedstawionego strzał kulą w płot. Mało tego, jeśli dany produkt (groszek) bardziej zechce się wybić w danej scenie, jego etykieta oczywiście staje się typowym no namem, podobnie jak piwo mocne w Świecie według Kiepskich. Nikt się nawet nie postarał, żeby ta „udawana” owijka puszki groszku w minimalnym stopniu jakoś wyglądała. Takie właśnie detale tworzą kunszt, z jakim zaprezentowany jest świat przedstawiony danej produkcji filmowej, pełnometrażowej i serialowej. Niestety tego błędu polskiego filmu Gąska nie naprawiła, a wręcz zaakcentowała, podczas gdy 1670 genialnie odmalował jako scenerię dla fabuły.
Słaby żart, forma, estetyka, muzyka, zdjęcia to minusy, które decydują o słabości produkcji, a raczej niewielkich chęciach, żebym do takiej Gąski wpadł na zakupy. Wydaje mi się jednak, że nad tym wszystkim unosi się jak przekleństwo coś innego, o wiele ważniejszego, co zdeterminowało negatywny odbiór serialu. Opowiada on o świecie znanym nam doskonale z realnego życia, którego precyzyjne obrazy mamy w pamięci, więc zawsze będziemy porównywać. Zawsze dostrzeżemy nieścisłość, maskę, symulację. To tak, jakbyśmy fascynowali się przez całe życie i zawodowo badali fantastyczne wędrówki gęsi białoczelnych i tundrowych, aż tu nagle ktoś nam dał wątróbkę z przyspieszonego chowu na skalę przemysłową zwykłej gęsi domowej. Jeśli głód nas przyciśnie, pewnie zjemy, ale co to będzie za satysfakcja, że ten ptak nadawał się tylko do zarżnięcia na pasztet?