SICARIO 2: SOLDADO. Sequel nie całkiem zrozumiały
Siła scenariuszy Taylora Sheridana tkwi zazwyczaj w prostocie. Facet po wielu latach tyrania w telewizji jest uczulony na ekspozycję. Bohaterowie jego filmów więcej robią, niż mówią, a jeśli już mówią – poruszać się muszą po cienkiej granicy dzielącej prawdę od kłamstwa. Są tajemniczy, skryci, a ich ciernista przeszłość długo bywa nieodkryta. W gruncie rzeczy pierwszy Sicario miał banalnie prostą fabułę i dopiero perspektywa reżyserska Denisa Villeneuve’a nadała opowieści odpowiedni ton, który wyniósł to ponad poziom zwykłego moralitetu o gaszeniu ognia za pomocą benzyny.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że magnetyzujące widzaą postaci drugoplanowe, czyli Alejandro grany przez Benicia Del Toro oraz agent Graver, w którego wcielił się trochę zbyt ”napinający się” w kontynuacji Josh Brolin, były efektem ubocznym minimalizmu i artystycznego sznytu Denisa Villeneuve’a. Jak więc prezentuje się kontynuacja, która przywołuje tych dwóch twardzieli, ale już nie Emily Blunt i reżysera poprzedniej odsłony? Zadziwiająco nieźle jak na fakt, że trudno znaleźć powód, dla którego ten sequel w ogóle powstał.
Podobne wpisy
Mija bliżej nieokreślony czas od wydarzeń ukazanych w poprzedniku. Meksykańskie kartele przemycające ludzi wpuściły tym razem do Stanów kilku terrorystów, którzy w przygranicznym sklepie wysadzają się w powietrze. Zostaje powołany specjalny oddział ociekających testosteronem “sprzątaczy”, takich najlepiej nie respektujących litery prawa, cedzących słowa przez zęby oraz z gębami obligatoryjnie wybruzdowanymi. Zostaje do niej wcielony Alejandro, swoisty anioł zemsty świata Sicario. Ten niegdyś prokurator, któremu zamordowano rodzinę, jest bowiem idealnym żołnierzem do brudnej roboty – niewiele już czuje, a żyje jakby na kredyt, od zadania do zadania, napędzany krwią wrogów. Jest dzięki temu szalenie skuteczny i trudny do zabicia, bo nie boi się kostuchy ten, którego regularnie ona oszczędza. W czasie poszukiwań wydarzy się jednak coś, co na chwilę przywoła jego duszę na właściwe miejsce. Wszystko to w rytm pulsującej mrokiem muzyki, która nawiązuje do prac nieodżałowanego Jóhanna Jóhannssona. Tak na wypadek, gdybyśmy nie wiedzieli, kiedy trzymać się krawędzi fotela kinowego oraz co kontynuuje ten obraz.
Minuty mijają, a pytanie, dlaczego zdecydowano się zrobić drugiego Sicario z nowym reżyserem, nie znajduje odpowiedzi. Jedynie blednie ono dzięki kuglarskim sztuczkom całkiem nieźle skomponowanej do tej roboty ekipy. Dariusz Wolski porusza się w podobnych rejestrach operatorskich co Roger Deakins, ale zagalopował się z ujęciami z drona. Wcześniej oddawały one, paradoksalnie, klaustrofobię zatłoczonych ulic, pełnych zmierzającego „donikąd” mięsa ludzkiego, co w połączeniu z muzyką budowało obraz świata, do którego nie chcielibyśmy wkroczyć poza wycieczką filmową. Tym razem są po prostu widowiskowe.
Także Stefano Sollima wydaje się odpowiednim człowiekiem na miejsce Villeneuve’a. Jego Suburra oraz serial Gomorra podzielały fatalistyczny obraz świata zaproponowany już dawno przez Sheridana. Włoch radzi sobie ze scenami akcji, które nie rozregulują naszego błędnika, a miłośników broni nie wprawią w zgrzytanie zębami. Również tym razem są solidne i dramaturgicznie wyważone. To jednak za mało, aby uwierzyć, że na kontynuację opowieści zdecydowano się z innych powodów niż ponowna sprzedaż bohatera, w którym dostrzeżono potencjał na ikonę.
Alejandro w wykonaniu Del Toro to postać, którą zwykło się określać mianem „kultowa”. Posiada mroczny sekret, smutną przeszłość i charakterystyczną manierę podczas mówienia i chodzenia… Chłop wyjęty z książki “101 przepisów na twardego skurczybyka”. Tym razem ma do pokazania nieco więcej niż ostatnio i przywołuje to sposób, w jaki Johna Rambo przeszedł z depresyjnego, kameralnego filmu pod tytułem Pierwsza krew do kontynuacji, w której trupy padały z częstotliwością mrugania.
Nie wiem, czy Alejandro ma już swoje plastikowe figurki, ale twórcom niewątpliwie zamarzyło się, aby stanął obok Batmana czy Wolverine’a. Zresztą – z tym drugim postać grana przez portorykańską gwiazdę ma sporo wspólnego. Nie tylko Sicario 2: Soldado przypomina nurt „action mexicopoitation” (w którym wstrzelić się chce również produkowany „The Terminator”), ale kradnie też Loganowi pomysł na życiowe odkupienie strapionego przeszłością kowboja. I choć można uznać Sicario 2: Soldado za festiwal straconej szansy – mimo że nie do końca wiadomo, o jaką szansę miało chodzić – ogląda się to przyjemnie, ale bez żołądka w gardle.