451° FAHRENHEITA (Cannes 2018)
Pochodząca z lat 50. ubiegłego stulecia książka Raya Bradbury’ego to kanon, który każdy szanujący się fan science fiction zna lub znać powinien. Klasyka pióra szybko została zresztą przekuta na potrzeby ruchomego obrazu – już w dekadę później adaptacji dokonał sam François Truffaut. Teraz w jego ślady idzie Ramin Bahrani – reżyser praktycznie nieznany szerszej publice, którego film właśnie debiutuje na canneńskich pokazach (a wkrótce dostępny będzie także w ramówce HBO, które stoi za całą produkcją). Czy jego dzieło jest równie gorące jak te wielkich poprzedników?
Tytułowe 451 stopni w skali Fahrenheita (około 233 stopnie w bliższej nam skali Celsjusza) to temperatura, w jakiej spala się papier. Wydatnie wizualizują nam to już napisy początkowe filmu, podczas których do nad wyraz głośnej i złowrogiej muzyki dostajemy efektowny kolaż kolejnych arcydzieł literatury zamieniających się błyskawicznie w popiół (okazjonalnie uzupełniany też archiwalnymi wstawkami palenia książek przez – a jakże! – nazistów). Już wtedy ruchomy obraz nie kryje się ze swoją przebojowością, tak mocno wpisaną w klasyczne ramy walki o resztki światowej kultury. Jak na ironię w samej fabule widzimy potem fajczącą się… elektronikę z wgranymi na dyski twarde kopiami opasłych tomów. Ot, znak czasów – wraz z wiecznie obecnymi w tle streamingami wideo i dotykowymi ekranami także jeden z nielicznych detali świadczących o uwspółcześnieniu ponad sześćdziesięcioletniej historii.
451 to także numer jednostki strażackiej, dumnie zwalczającej kryjące się na pokrytych literkami stronach ludzkie szaleństwo i jego wyznawców – szczury zepchnięte do brudnych podziemi świata nazywanego Dziewiątką. To w niej działa poświęcony sprawie Montag (wciąż chodzący z miną obrażonego dziecka Michael B. Jordan) oraz jego fanatyczny przełożony i zarazem mentor Beatty (już chyba na stałe zaszufladkowany jako charyzmatyczny bad guy Michael Shannon). Obaj wręcz palą się do walki z książkową plagą, będąc nie tylko jednymi z najlepszych w swoim fachu, ale też prawdziwymi gwiazdami dla ogłupionego ludu. Cała w tym zasługa długotrwałego prania mózgu połączonego z ciągłym uzależnieniem od… kropli do oczu. Oczywiście łatwo się domyślić, że taki stan rzeczy długo nie potrwa i wkrótce młody, zadziorny Montag zacznie powątpiewać w cel swoich działań, a potem także w system, któremu służy…
Nie ma sensu punktować wszelkich różnic oraz podobieństw między wersją Bahraniego a książkowym oryginałem i jego pierwszą adaptacją. Dość napisać, że współczesny nam Montag jest singlem przekonanym o swojej zajebistości oraz posiadającym cechy Jasona Bourne’a. Gdy staje się więc wrogiem numer jeden, to ucieka… na piechotę. I nikt go nie łapie. To niestety nie jest jedyny problem całego projektu, który ambicje zamienia na tanią akcję, a cały temat traktuje po łebkach, szybko i beznamiętnie odhaczając kolejne przystanki na drodze do napisów końcowych. Jest to wersja zatem dalece dynamiczniejsza od filmu Truffauta. Ale czy ciekawsza? Wątpię.
Ta skrótowość byłaby wszak do wybronienia, gdyby wersja A.D. 2018 miała własny charakter i oferowała nowe spojrzenie na dobrze znany, nieraz maglowany temat (Equilibrium anyone?). Coś więcej niż tylko latające gdzieniegdzie drony czy neonowy świat przyszłości – tutaj o wybitnie, mimo wszystko, wypranych kolorach. Akcja ma w sobie nerw i dynamikę, ale bywa głupiutka i niespójna. A sam świat przedstawiony nie tylko pozbawiony szczegółów, które nadałyby mu oznak wyjątkowości, ale też i zupełnie niewiarygodny. W końcu jak to jest, że nikt w ruchu oporu nie posiada innej broni jak tylko niewielki rodzaj ostrza, a jedynymi pukawkami w całych Stanach Zjednoczonych po drugiej wojnie secesyjnej są te zasilane ogniem, czyli będące wyłącznie w posiadaniu strażaków? Ta sama straż pomyka ulicami dość wiekowymi machinami, a wspomniane drony i inne cuda techniki zupełnie ignoruje.
Niespójność, ogólna nijakość oraz brak przekonania w kreowaniu dystopii są zatem kolejnym grzechem filmu Bahraniego, który nawet obecność na ekranie ślicznej Sofii Boutelli sprowadza do roli drugorzędnej ofiary kompletnie pozbawionego ikry i zupełnie nierozwiniętego, mdłego romansu.
Co zatem pozostaje?
Przede wszystkim niezła chemia między Jordanem a Shannonem. Obaj jadą mocno na autopilocie (będący również producentem filmu Jordan załatwił sobie nawet bokserską ustawkę na dobry początek seansu), ale dobrze wypadają wspólnie w kadrze – i to nawet gdy wyraźnie gwiazdorzą. Realizacyjnie – choć również daleko tu od fajerwerków – kilka scen też jak najbardziej może się podobać. Szczególnie w porównaniu z nieco drętwą adaptacją Truffauta. I nawet jeśli zaskoczenie oraz dramaturgia siadają przy niektórych ważnych twistach, to przynajmniej można sobie popatrzeć na kilka ładnych, moczopędnych obrazków płonących przedmiotów (i ludzi). A okazjonalnie jeszcze podelektować się paroma mięsistymi, soczyście wypowiedzianymi dialogami.
451° Fahrenheita otwiera wymowny cytat wzięty wprost z książek, których kolejne zacne tytuły reżyser często magluje (tak słownie, jak i wizualnie) w trakcie niezbyt długiej, acz bywa iż dłużącej się fabuły. Te aspiracje nie przekładają się jednak na efekt końcowy – miałki, rozgrzewający jedynie miejscami i przede wszystkim dość nijaki w formie, nierozpalający wyobraźni i tym bardziej serc. Jest tu kilka pomysłów zasługujących na oklaski, a całość ogląda się w miarę bezboleśnie. Ale co z tego, skoro film ten szybko przeminie z wiatrem niczym popiół po wypaleniu pierwszego papierosa po seansie…