BENEDETTA. Siedem grzechów, dla których warto obejrzeć ten film
3. Szpanerstwo
Paul Verhoeven nie jest filmowym odpowiednikiem Franciszka z Asyżu. Ascetyzm nie należy do systemów wartości, które miały wpływ na jego życie. Kino jest dla niego miejscem, do którego może przenieść najdziksze fantazje, wyciskając maksimum z powierzonego mu budżetu. Przede wszystkim futurystyczne thrillery, takie jak RoboCop (1987), Pamięć absolutna (1990), Żołnierze kosmosu (1997) i Człowiek widmo (2000), dowodzą jego biegłości w posługiwaniu się najnowszą technologią i tworzeniu światów za pomocą imponujących efektów specjalnych. Jego filmy innych gatunków (dramaty wojenne czy thrillery erotyczne) także są rozbuchane wizualnie. Benedetta nie jest wyjątkiem – reżyser mimo przeżytych 80 wiosen nie stracił jeszcze twórczej energii i wciąż lubi popisywać się filmowymi trikami.
Z niemal każdego kadru wyłania się bogactwo wizualne, za którym kryje się zamiłowanie do luksusu i magii kina opartej na pobudzających zmysły obrazach. Czy bogactwo występuje także w warstwie merytorycznej, jest kwestią dyskusyjną. Aspekty filozoficzne czy psychologiczne z pewnością występują, ale wydają się interesować reżysera w mniejszym stopniu. Najbardziej spójna i wiarygodna psychologicznie jest (dla osoby piszącej te słowa) drugoplanowa postać siostry Christiny znakomicie zagrana przez Louise Chevillotte. Natomiast pierwszoplanowe postacie – Benedetta, Bartolomea i Felicita – są wewnętrznie bardziej skomplikowane, co z jednej strony oczywiście jest ciekawe i daje do myślenia, ale z drugiej jest tu pewna niekonsekwencja, która sprawia, że trudno jednoznacznie ocenić trio głównych bohaterek. Być może o to chodziło reżyserowi.
Prezentując na ekranie efektowne wizje Benedetty, reżyser zdaje się sugerować, że bohaterka naprawdę była mistyczką. A jednak wyraźnie unika pokazywania, jak powstały jej stygmaty od korony cierniowej, dając przy okazji wskazówkę, że zrobiła je sobie sama, co z kolei prowadzi do wniosku o chorobie psychicznej. Zagadki, na które reżyser nie daje odpowiedzi, łączą się z fantastycznym snem na jawie o heroicznym Jezusie z Nazaretu wymachującym mieczem i ratującym kobietę przed jadowitymi wężami. Zresztą scena kuszenia ukazana przez alegorię z wężami to jedna z najpiękniejszych scen filmu, przynajmniej jeśli chodzi o aspekt wizualny i ekspresyjność przekazu, bo w kwestii samego pomysłu zahacza o sztampę. Ale to jest właśnie styl Paula Verhoevena – jego podejście do kina jest bardziej malarskie niż literackie, obrazy mówią więcej o człowieku niż słowa.
4. Sensualizm
W związku z powyższym daleko filmowi do rozprawki filozoficznej, co nie oznacza że Verhoeven filozofem nie jest. Reprezentuje pogląd zwany sensualizmem, głoszący, iż największy wpływ na człowieka mają doznania zmysłowe. Zakazany owoc, jaki Benedetta zrywa z ogrodu rozkoszy, zbliża ją do Boga. Ból, który odczuwa wskutek pojawienia się stygmatów, połączony ze strachem wynikającym z groźby kary śmierci powodują u niej podniecenie i nie zamierza rezygnować pod wpływem nacisków. A może to wewnętrzny potwór siedzi w niej zbyt głęboko i dlatego kobieta nie jest w stanie wyrwać się z jego szponów. Z kolei Bartolomea nie widzi zbawienia w cierpieniu – już jej pobyt w klasztorze jest wynikiem ucieczki od problemów. Wdając się w zakazany związek z zakonnicą, liczy na ekscytującą przygodę, a nie metafizyczne doznania.
„Zmysły są narzędziem Szatana” – to słowa m.in. Matki Joanny od Aniołów (Vanessa Redgrave) wypowiedziane w Diabłach (1971) Kena Russella. W recenzjach nowego filmu Verhoevena niejednokrotnie zestawia się go z „orgiastyczną operą” Russella i w tym połączeniu produkcja Brytyjczyka wypada korzystniej. Zrealizowana na początku lat 70. wydaje się obdarzona większą intensywnością przekazu niż film z czasów, kiedy temat nie ma już dawnej mocy, gdyż przewałkowano go na wiele sposobów. Ale interpretacja Verhoevena, jego wrażliwość i dynamiczny styl też mają odpowiednią siłę, by zadziałać na zmysły i emocje widza. Problematyka katolickiej infamii i dążenie kleru już nie tylko do teologicznego, lecz także politycznego spełnienia przybierają tu formę intensywnego emocjonalnie spektaklu, dalekiego od medytacji, modlitwy i refleksji, bliższemu furii i perwersyjnej rozrywce.
5. Kicz
Jednym z najbardziej niebezpiecznych narzędzi w rękach reżysera jest estetyka kampowa, bo trzeba jej używać bardzo ostrożnie, by się nie zranić. Verhoeven dość mocno uszkodził swoją reputację, stosując tę estetykę w Showgirls (1995), kolejne filmy też niebezpiecznie zahaczały o kampowość. Ale na przykład RoboCop (1987) – choć też zrealizowany przy użyciu narzędzi typowych dla kina klasy B – był i wciąż jest produkcją cenioną za oryginalność, w efekcie czego stał się klasykiem gatunku. Nie tylko dlatego wspominam o tym filmie – mamy tu wszakże wątek zmartwychwstania, po którym następuje etap karania grzeszników. W związku z tym reżyser poniekąd nawiązuje do Biblii, a co za tym idzie główny bohater przypomina boskiego wysłannika, którego zadaniem jest zaprowadzenie porządku na tym zepsutym świecie. W Benedetcie pojawia się natomiast motyw Jezusa walczącego ze złem nie miłością, dobrem i przebaczeniem, lecz z gniewem w oczach i mieczem w sercu. Ale miecz jest także dosłownie i krew się leje jak w gore-horrorach, co też jest przynależne estetyce kiczu.
6. Przesyt
Trudno ten film posądzać o nudę czy niedosyt, gdyż oferuje o wiele więcej, niż można się było spodziewać. Sporo jest dualizmów: romantyzm łączy się z cierpieniem, miłość duchowa z fizyczną, prawdziwe wydarzenia mieszają się z efektowną wariacją na temat, a nadzwyczajna pobożność nie wyklucza opętania przez demona. Świat bywa atrakcyjny niczym rajski ogród, ale w mgnieniu oka może ulec rozkładowi i zamienić się w piekło, czego doskonałą metaforą są płonące stosy, sale tortur i epidemia dżumy, jaka nawiedziła Włochy w latach 1629–1631. Jest nawet kometa rozświetlająca niebo i zapowiadająca nieszczęście jak w apokaliptycznych wizjach proroków i mistyków. Całość pozbawiona jest melodramatycznego i patetycznego tonu typowego dla klasycznego reprezentanta dramatu historycznego lub biograficznego. Verhoeven zdaje się nie traktować poważnie wydarzeń – nawet gdy dumnie stwierdza, że opowiada potwierdzoną przez historyków prawdę, to wyczuwa się tu mistyfikację i tendencję do obśmiania pewnych mechanizmów natury ludzkiej i władzy kościelnej.
7. Bezczelność
Z historii na temat intymnej relacji za murami klasztoru i dotyczącego jej procesu bardzo łatwo można było stworzyć kameralną opowieść o wielkich namiętnościach i niesprawiedliwości społecznej. Ale kameralność nie jest i nigdy nie będzie częścią stylu Verhoevena. To twórca, który każdą okazję wykorzystuje do epatowania wszystkim, co łączy się w jakiś sposób z opowiadaną historią. W tym przypadku są to sprawy łóżkowe wywleczone na widok publiczny, bez skrępowania, z nadmiarem golizny. Zresztą nie tylko łóżkowe, bo jest tu na przykład rozmowa bohaterek w latrynie, przez co ma się wrażenie, że granica intymności została przekroczona wyjątkowo bezczelnie. Są miejsca, do których kamera nie powinna zaglądać – tak przynajmniej nauczyło nas kino. Trudno reżysera posądzać o subtelność – jego miecz jest ostry, a młot ciężki, uderzając nimi w widza, zostawia ślad. Taki styl dzieli publiczność i rzadko bywa wyróżniany prestiżowymi nagrodami. Nie bez znaczenia jest także wiek reżysera, który przekroczył osiemdziesiątkę, osiągnął już właściwie wszystko, co tylko mógł, i w swoim wyrachowanym cynizmie może mieć w głębokim poważaniu wszystkowiedzących krytyków i zbulwersowanych widzów.
Podsumowanie:
Benedetta to udany powrót Paula Verhoevena do kina historycznego. Jego wcześniejszy film w tym gatunku to Ciało i krew (1985) z Rutgerem Hauerem i Jennifer Jason Leigh, który okazał się finansową klapą, lecz po latach został doceniony. Pod względem treści i wątków nowa produkcja nie odbiega znacząco od jego innych obrazów, zarówno tych o tematyce fantastycznej, jak i wojennych czy erotycznych. Reżyser stąpa po ścieżkach już wydeptanych (m.in. przez Kena Russella), nie odkrywa nowych terenów, lecz przedstawia światu nową filmową bohaterkę. Tytułowa Benedetta to nie tylko lesbijska zakonnica, to postać bardziej złożona. Dwulicowa mistyczka, nadzwyczaj inteligentna, ale też doszczętnie zepsuta przez otaczającą rzeczywistość, szukająca raju, a znajdująca piekło.
Film dopracowany w szczegółach pod względem wizualnym – od wystawnej scenografii po przemyślaną gradację kolorystyczną nadającą tej historii właściwą atmosferę. Dobrze odnajdują się w tym klimacie aktorki, nie tylko tworzące pierwszoplanową relację Virginie Efira (Benedetta) i Daphne Patakia (Bartolomea). Wciąż w doskonałej aktorskiej formie jest Charlotte Rampling, doświadczona brytyjska aktorka najbardziej pamiętana z kontrowersyjnej włoskiej produkcji Nocny portier (1974, reż. Liliana Cavani). Największym odkryciem filmu jest zaś Louise Chevillotte, psychologicznie wiarygodna w roli zakonnicy najbardziej otwarcie wyrażającej swój sceptycyzm wobec cudów Benedetty.
Jest to ten rodzaj filmu, który ma budzić skrajne emocje, od oburzenia po ekscytację i respekt. Co więcej, może wywoływać takie reakcje nawet bez oglądania, bo czasem wystarczy kontrowersyjny temat. Wiele wskazuje na to, że mamy tu do czynienia ze zręczną reżyserską mistyfikacją. Spotęgowane zostaje wrażenie opowiadania o rzeczach ważnych, ale zawarte w scenariuszu tematy wielkiej wagi na ekranie przyjmują formę rozrywkowego kinowego spektaklu. Paul Verhoeven wciąż pozostaje sprawnym filmowcem, bardzo otwarcie podchodzącym do spraw seksu, religii czy śmierci. Niezbyt zainteresowany jest współczesnym podejściem do feminizmu ani dyskursem na temat LGBT, ale kobieca seksualność – dla męskiego oka zawsze enigmatyczna – wciąż stanowi dla Holendra interesujący materiał do rozważań.