search
REKLAMA
Recenzje

ARMIA CIEMNOŚCI. Groovy

Tomasz Bot

1 marca 2019

REKLAMA

Uwaga, kult! Trzecia odsłona legendarnej serii o człowieku, którego przeznaczeniem stała się batalia z demonami. Przed wami postać niewiele mniej ikoniczna niż Indiana Jones czy John McClane. Podobno jego one-linery użyte w szkole, pracy czy na randce pomagają pokonać wszelkie trudności, a dodatkowo jest to chyba najsympatyczniejszy gbur i pyszałek, jakiego dało nam kino. Wielu widzów zaczęło swą przygodę z serią właśnie od tej części, wydanej na kasetach przez Vim. I przeżyło zauroczenie – gejzer dzikich pomysłów, czarnego humoru, sceny urągające ziemskiej logice i komiksowy sznyt całości wjeżdżały głęboko w świadomość. Ten tytuł – wraz ze zbliżoną stylistycznie i metrykalnie Martwicą mózgu udowodnił milionom, że kino może być gówniarskie, infantylne i popaprane tak bardzo, że widzowi odparowują z głowy szkoła, nauczyciele i autorytety, a pozostaje uczucie frajdy.

Po tym, jak Asha Williamsa wciągnie tajemniczy wir, trafia z chatki w lesie do średniowiecza. Tam zostaje wzięty za wybawcę, który – zgodnie z przepowiednią – powstrzyma złe siły panoszące się po okolicy. Ma ze sobą obrzyna (zwanego później Boomstick), piłę łańcuchową i auto. Ma też dość ścierania się z nieumarłymi i chce tylko wrócić do swoich czasów. Ale ktoś musi zetrzeć zło na proch…

Pierwsza część Martwego zła była tanim autorskim horrorem kilku młodych zapaleńców z reżyserem Samem Raimim i aktorem Bruce’em Campbellem na czele. Film był mrocznym horrorem z groteskowym klimatem. Druga część, będąca właściwie rebootem jedynki, wymieszała grozę z komedią. W Armii ciemności Raimi rozszerzył konwencję jeszcze wyraźniej. Po pierwsze, wyszliśmy wreszcie z chatki w lesie. Po drugie, rzucił bohatera w przeszłość. Po trzecie, korzystając z nowej scenerii, zaproponował widzowi konwencję fantasy i kina przygodowego z elementami grozy, ale wszystkie te elementy splótł tak grubą komediową siecią, że nic tu nie jest serio. Dostaliśmy mniej gore, za to akcja rwie do przodu naprawdę zdrowo, a większy niż dotychczas budżet zapewnił coś, co można nazwać epickim oddechem. Oczywiście Sam Raimi raczej parodiuje motywy kina kostiumowego czy rycerskiego, niż się nimi naciera, ale nie da się ukryć, że w porównaniu z kameralną jatką poprzednich części mamy tu bogactwo inwentarza – od większej liczby bohaterów po sceny plenerowe czy batalistyczne, a nawet romans. Reżyser nadał opowieści bardziej konwencjonalny ton, niż to bywało wcześniej. I chociaż nadal mamy tu sporo groteskowych ujęć czy dzikich jazd kamery, z lubością wrzynającej się w rozwrzeszczaną twarz Asha, to dominuje rześki, ale zrównoważony styl kina przygodowego.

Jednak to nie zarzut. Stylistyczne przesunięcie odświeżyło serię (ile można siedzieć w chatce?) i przeniosło zabawę w nowy, zaskakujący wymiar. Sprawiło też, że każdy odcinek Martwego zła ma inny smak, co jednak nie unieważnia spójności tego świata. Powiem więcej, cechą wewnętrzną serii jest ciągłe gmeranie w jej bazowych elementach. Raimi i tym razem panuje doskonale nad materiałem, ale jego wizja nie mogłaby zaistnieć z takim sukcesem, gdyby nie druga niezbędna składowa. Bruce Campbell – bo o nim tu mowa – urodził się, żeby trzebić zło piłą łańcuchową. I nie dziwię się, że rola Asha uwięziła go w zamkniętym kręgu tanich, niekiedy dziwacznych filmów z kosmitami, maniakalnymi gliniarzami czy Xenami. Widzicie go w Avatarze czy Incepcji? Aktor ze swoją plastelinową twarzą – przystojną, ale eksplodującą dzikimi mimicznymi skurczami – jest Jimem Carreyem horroru. Pamiętacie, z jakim zaangażowaniem tłukł w dwójce naczynia na swojej głowie albo zanosił się dzikim śmiechem wraz z opętanymi porożami?

To aktorstwo jak młot pneumatyczny. Campbell nadal jest ekspresyjny, żarliwy i gniewny. Kiedy pije wrzątek, żeby “podlać” buszującą mu w trzewiach krasnoludzią wersję siebie, i proponuje jej złośliwym głosem łyczka, czuć, że wszędobylskie zło – chamskie i natarczywe – doprowadza go już do szału. Kiedy znudzony rozmową prosi średniowieczną dziewkę o “trochę słodyczy”, wiemy, że bohater konsumuje życie nie małymi kęsami i z chusteczką przy wardze, ale mlaszcząc i klepiąc się po brzuchu. Ash to grubiański bufon – marudny, elvisowaty z wyglądu macho o autorytarnym głosie, potrafiący też gderać jak Kaczor Donald. Z ostrym podbródkiem i ostrym nosem oraz ciałem skłonnym do spazmów wszelkiej maści, przypomina raczej postać z komiksu niż świata trzech wymiarów. Nie jest to bohater z krwi i kości; raczej z odpadów popkultury. Ale Campbell ożywia ten twór i napełnia witalnością oraz ironią. Poza tym wszystkie głupawo-śmieszne teksty Asha aktor zamienia w czyste złoto; nie wyobrażam sobie, by robiły taką robotę, padając z ust innego wykonawcy. Bohater ewoluował przez wszystkie trzy części – najpierw był przestraszonym facetem, który potyka się o własne nogi, potem… tylko ciut bardziej poskładaną do kupy wersją tej pierwszej. W Armii ciemności staje się herosem – szemranym, ale jednak – i poprowadzi przeciw umarlakom swoje wojska.

REKLAMA