search
REKLAMA
Recenzje

ARMIA CIEMNOŚCI. Groovy

Tomasz Bot

1 marca 2019

REKLAMA

Sceny batalistyczne w Armii ciemności to czysta przyjemność dla widza. Fakt, że jesteśmy w stanie zaangażować się w walkę ludzi z bandą narwanych, dowcipkujących kościotrupów, stanowi zasługę Raimiego. Reżyser nie traci tu żadnej okazji, żeby wstrzelić się z kolejnym gagiem, ale też dba o to, żeby starcie pozostało efektowne i trzymało się konwencji bitew kinowych. Raimi mógł sobie na to pozwolić, bo budżet filmu był wielokrotnie większy (producentem był legendarny Dino De Laurentiis) niż jego zasoby przy wcześniejszych produkcjach. Stąd też muzyka Josepha LoDucy (jeden utwór skomponował też Danny Elfman) jest znacznie bardziej rozbudowana i epicka niż w poprzednich odsłonach i mogłaby ilustrować dowolne kino historyczno-przygodowe lat 90.

Efekty specjalne są… wspaniałe. Zarówno charakteryzacja potworów, jak i animacja poklatkowa. Spotkałem się w Internecie z opiniami, że wszystko tu jest tanie, sztuczne i kiczowate. Błąd, jak powiedziałby Arnold Schwarzenegger. Wszystko tu jest takie, jakie ma być. Nie kiczowate, lecz pomysłowo używające elementów kiczu celem stworzenia barwnej, spójnej i zachwycającej rzeczywistości. Efekty specjalne w Armii ciemności nawiązują do tanich horrorów czy filmów przygodowych z animacjami Raya Harryhausena, stanowiąc smakowity wyraz hołdu dla estetyki retro. Mamy tu kino bardzo świadome, umiejętnie rozkładające akcenty i pełne niezapomnianych kadrów (spójrzcie tylko na niesamowity gotycki młyn, w którym Ash przyszpili kilka wyjątkowo namolnych umarlaków!). A może kogoś drażnią błędy logiczne? Że język średniowieczny nie dość średniowieczny? Może ktoś zauważy trzeźwo, że sztuczną rękę, która będzie poruszać palcami, trudno zrobić, kiedy jest się przeniesionym do ciemnych wieków pracownikiem marketu? Warto wyłapać wszystkie błędy i wysłać Raimiemu; może w następnym tytule zatrudni jakichś noblistów w roli konsultantów.

W stosunku do bardziej ekscentrycznych pierwszych części ten odcinek to skręt w stronę mainstreamu. Ale inteligentny, na własnych zasadach. Raimi to wizjoner i pasjonat horroru; zrobił film zupełnie przypałowy, pozornie kojarzący się z wyziewami dla przygłupów. Ale pod woalką bezmyślnej zgrywy kryje się list miłosny do popkultury i żywe mięso mocnej kinowej tkanki. Lubię ten film za to, że nie próbuje być subtelny. Że wszystko tu warczy, wyje i rzęzi. Armia… wykuwa przesadę do czerwoności. I zaspokaja eskapistyczne potrzeby, wciągając widza w świat, w którym wszystko może się zdarzyć, a bryzgająca jucha, czerstwe teksty, opętańczy śmiech, fruwające agresywne księgi i surrealne lokacje są na porządku dziennym.

Obraz można spotkać w kilku różnych wersjach, różniących się dość znacząco. Polecam zapoznać się przede wszystkim z dwoma zakończeniami – tym narzuconym przez producentów i wariantem preferowanym przez reżysera. Oba mają swój urok, choć zdecydowanie wolę drugą opcję – zabawniejszą i mroczniejszą jednocześnie. To ostatnia „dzika” produkcja Raimiego, który potem podążył bardziej typowym, hollywoodzkim szlakiem (choćby seria Spider-Man). Jednak nie ostatnia przygoda z Ashem. Po tym, jak powstał niedawno serial o dalszych losach tępiciela demonów, wciąż powraca temat kinowej kontynuacji Armii ciemności. Groovy, jak mówił Duke Nukem, kultowy zabijaka ze świata gier komputerowych. Ale za to, że ukradł ten tekst z ust Asha, powinien dostać piłą po twarzy.

REKLAMA