search
REKLAMA
Recenzje

ARIZONA JUNIOR. 30 lat od premiery

Radosław Pisula

11 marca 2017

REKLAMA

Bracia Coen zadebiutowali w roli reżyserów na wielkim ekranie znakomitym kryminałem Śmiertelnie proste (1984) – brutalnym, wysmakowanym wizualnie, duszącym bohaterów unoszącymi się w każdej scenie oparami nihilizmu. Ta znakomicie starzejąca się laurka dla klasycznych kryminałów – z naciskiem na dzieła Dashiella Hammetta, gdyż nawet tytuł został zaczerpnięty z tekstu Krwawego żniwa – już na dobre ustaliła specyficzny sposób coenowskiej gry z przemocą, której reguły będą dopisywane m.in. w Ścieżce strachu, Fargo czy To nie jest kraj dla starych ludzi: zawsze brutalnej, ale naznaczonej pewnymi przerysowaniami i wystylizowaniem, mającym mocno wbić się w umysły widzów (fantastyczna scena z rębakiem w Fargo).

Ale oprócz tego Coenowie mają drugie oblicze, które zazwyczaj szuka jakiejkolwiek okazji, żeby uprawiać słodką filmową miłość z brutalniejszą stroną ich filmowego warsztatu – bracia są znakomitymi twórcami komedii, operują humorem (najczęściej czarnym) na najwyższych obrotach. Dlatego też po brutalnym Śmiertelnie proste postanowili pójść w zupełnie inną stronę, żeby nie dać się zaszufladkować. Arizona Junior to diametralna zmiana klimatu – miejsce nocy, cieni, twardych zakapiorów i wszechobecnej śmierci zajmuje tutaj skąpana w słońcu Arizona, absurdalni bohaterowie, kuriozalna intryga i slapstickowy humor.

Historia nie jest zbyt skomplikowana, bo i miejsce zagarnia tutaj dla siebie przede wszystkim mordercze tempo kolejnych gagów. H.I. “Hi” McDunnough (Nicolas Cage), niezbyt rozgarnięty recydywista, poznaje w więzieniu zmęczoną swoją egzystencją policjantkę Edwinę (Holly Hunter). Para po wielu spotkaniach za murami więzienia zakochuje się w sobie i wstępuje na wspólną drogę życia. Niestety Ed okazuje się być bezpłodna, a do szczęścia brakuje jej tylko dziecka. Nie mogąc adoptować malucha ze względu na kryminalną przeszłość Hi, para geniuszy postanawia więc ukraść jedno z piątki berbeci meblowego potentata, Nathana Arizony – po bo co mu ich aż tyle? O tego momentu zaczyna się szalona komedia pomyłek i absurdalnych sytuacji, gdyż do zabawy dołącza jeszcze dwójka byłych kumpli z więzienia i łowca nagród z piekła rodem.

– To znaczy, że uciekliście z więzienia?.

– Nie, proszę pani, uwolniliśmy się na własną prośbę.

– Mój brat chce powiedzieć, że zakład penitencjarny nie mógł nam już nic zaoferować.

Coenowie stylizują swój drugi film do granic możliwości – scenografia, kostiumy, czy wygląd głównego bohatera przypominają połączenie rzeczywistości redneckowych kamperów w Arizonie z przedstawionymi w bardzo krzywym zwierciadle sitcomami z lat 60. Urok leży tutaj przede wszystkim w skrajnej umowności świata przedstawionego, prawie że doby baśniowego komercjonalizmu i prostocie bohaterów, dzięki czemu wybijający się na wierzch główny wątek trudów rodzicielstwa oraz zewu macierzyńsko-tacierzyńskich instynktów jest tutaj tak uroczy i szczery. Widz zupełnie nie zwraca uwagi na to, że główny bohater jest przestępcą, a cała sprawa opiera się na kidnapingu – wierzymy w naiwną miłość bohaterów, rozumiemy ich potrzeby. To wskazuje zresztą na wielkie wyczucie Coneów, żeby w tak absurdalną komedyjkę, gdzieś między kadrami, załadować sporą ilość ważnych tematów na temat życia społecznego – niby z monstrualnym przymrużeniem oka, ale ostatecznie zadziwiająco sensownie. Co zresztą kapitalnie podsumowuje nieuchronne spotkanie z ojcem wykradzionego szkraba, którego zachowanie zupełnie odbiega od oczekiwań widza, ale stanowi znakomitą klamrę emocjonalnej podróży dwójki zaślepionych miłością protagonistów.

Szczególnie, że aktorzy bardzo dobrze odnajdują się w swoich rolach. Holly Hunter, przyjaciółka Coenów, z myślą o której zresztą bracia napisali rolę Ed, udowadnia, że jest znakomitą aktorką i mimo chorobliwego zaślepienia instynktem macierzyńskim zachowuje chociaż trochę zdrowego rozsądku – stanowiąc dobrą przeciwwagę dla zupełnie zagubionego w meandrach swojego umysłu Hi’a. Nicolas Cage jest tutaj nad wyraz brawurowy, udowadniając, że z dobrym scenariuszem za plecami jest naprawdę znakomitym aktorem, potrafiącym odnaleźć się w różnych konwencjach. Widać, że starał się tutaj przemycać własne pomysły i bawić się postacią, chociaż Coenowie – znani z mocnego przywiązania do scenariuszy i niezbyt ochoczo nastawieni do ingerowania w swoją wizję – podobno trzymali go na dystans. I może dobrze, bo zerwany ze smyczy Cage potrafi biegać na oślep aż do omdlenia, a rola w tym filmie ma wszelkie predyspozycje do tego, żeby ją zamordować. A wyszło ostatecznie bardzo dobrze – bohaterowie są przeuroczy i angażują widzów emocjonalnie w całą szaloną zabawę. Kuriozalność całej sytuacji jeszcze bardziej podkręca wbicie się do fabuły Johna Goodmana i Williama Forsythe’a w roli pary zbiegów z więzienia, przypominających dosyć mocno Flipa i Flapa, którzy są prawdziwym slapstickowym moździerzem.

 

Jest to także całkiem niezły popis operatorskich umiejętności Barry’ego Sonnenfelda, który obok współpracy z Coenami zasiadał m.in. na stołku reżyserskim Rodziny Adamsów i Facetów w czerni. Kolejne wypełnione błyskotliwymi dialogami sekwencje, gdy zaczynają zwalniać, są podkręcane przez świetnie zaprojektowane sceny akcji – przyozdobione dynamicznymi zbliżeniami, nieźle rozplanowaną scenografią i dynamicznym montażem. Sekwencja ucieczki Hi’a przed policją – rozpoczęta szaleńczą ucieczką ze stacji paliw, a zakończona na dewastacji supermarketu, stającego się na chwilę torem wyścigowym dla pokracznych lekkoatletów, do dzisiaj zachwyca swoją energią. Coenowie lubują się tutaj też w estetyce przesytu – tak wizualnej, jak i gatunkowej. Wyrwana z akcyjniaków z lat 80. postać zdziczałego łowcy nagród, wbijającego w świat bohaterów przy akompaniamencie języków ognia, praktycznie prosto z planu drugiego Mad Maxa, podkreśla fakt, że ten film ma być przede wszystkim szaloną zabawą, swoistą odtrutką na Śmiertelnie proste – dostajemy w finale morderczy pojedynek, naznaczony lejącą się juchą, ale wzięty jest w taki nawias, że zmieściłoby się w nim jeszcze małe państwo europejskie.

Nazywam się Smalls. Leonard Smalls. Przyjaciele mówią na mnie Lenny… chociaż ja nie mam przyjaciół.

Ostatecznie Arizona Junior nie jest w żadnym wypadku arcydziełem (zresztą swego czasu film ten podzielił dosyć wyraźnie zachwyconego nim Gene’a Siskela i zawiedzionego Rogera Eberta), ale estetyka całości i humorystyczna uniwersalność sprawiają, że nawet dzisiaj wygląda świeżo (szczególnie, że i prawdziwa Arizona zbyt wiele się nie zmieniła). To bezpretensjonalna, intencjonalnie infantylna, zdecydowanie kiczowata, zatopiona w kreskówkowych scenach akcji historia, podszyta szczerym tematem rodzicielstwa, którego sednem jest to, że każdy ma prawo do szczęścia.  W scenariuszu natomiast wyraźnie można usłyszeć echa kapitalnych komentarzy społecznych z filmów Prestona Sturgesa, którego bracia są zresztą wielkimi fanami. I – co najważniejsze – bez tej produkcji, w pełni dającą upust czysto komediowemu talentowi Coenów, moglibyśmy nigdy nie ujrzeć tak znakomitych filmów, jak np. Big Lebowski, Bracie, gdzie jesteś? (duchowy spadkobierca Juniora), czy Ave, Cezar!, gdzie dziecinna zabawa braci w kino komediowe już dorosła i się wyrobiła, ale nadal ma w sobie nieletnią energię człapiących po pokoju dzieciaków, których nie może ujarzmić nawet Nicolas Cage.

REKLAMA