ANGEL-A. Dzieło bardzo nierówne
Na szczęście, wątek miłosny został wpleciony bardziej subtelnie, a w finale świetnie podkreśla przesłanie filmu. André przekonuje się, że również ma prawo do miłości – nawet, jeśli obiekt jego uczucia jest istotą znacznie potężniejszą i – jakby nie patrzeć – niebiańską! Nie wspomniałem bowiem wcześniej, że towarzyszka bohatera to najprawdziwszy… anioł. W tę niezwykłą rolę wciela się fantastyczna Rie Rasmussen, która trzy lata temu zadebiutowała u DePalmy w Femme Fatale. Jej postać również przechodzi przemianę, przy czym mniej zauważalną. Z początku robi wrażenie strasznie sztucznej – kwestie wypowiada w bardzo dziwny, nienaturalny sposób. Najpierw wydawało mi się, że jest to wina niewielkich możliwości początkującej aktorki. Wkrótce, ku mojemu zaskoczeniu, jednak coś zaczynało się zmieniać. Angela wydaje się być bardziej zaangażowana i żywiołowa, zmienia się jej mimika oraz sposób mówienia, po prostu – pod wpływem uczucia… uczłowiecza się. Stopniową metamorfozę anielskiej bohaterki ogląda się z wielką przyjemnością – jest nieprzewidywalna, pełna uroku i naturalnej gracji. Partneruje jej, z początku dość nieśmiało, Jamel Debbouze. W pierwszej chwili wydaje się, że aktor powtarza swoją rolę z Amelii, gdzie grał cichego, zamkniętego w sobie chłopaka. Pozory, podobnie jak w przypadku Rie Rasmussen mylą, gdyż okazuje się, iż jest to postać znacznie głębsza, niż to na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Wrażenie robi scena przed lustrem, mimo całego swojego łopatologicznego charakteru. Gdyby nie spokojna, opanowana i dojrzała gra Jamela, nie wyglądałaby tak naturalnie i na swój sposób pięknie. Besson miał szczęście – rzadko który aktor potrafiłby w tak delikatny, mądry sposób przedstawić tę postać – bez zbędnego nadęcia i nadekspresji.
Podobne wpisy
I choć o głębszych ambicjach Bessona można dyskutować, nie można nie docenić wspaniałej wizualnej otoczki filmu. Czarno-białe zdjęcia, jak już wspominałem, wyglądają wprost cudownie – taki Paryż wydaje się miejscem całkiem innym niż to, do którego nas przyzwyczajali inni twórcy – od Jeunetta i Amelii, Kasdana we Francuskim Pocałunku, po Godarda i jego Do Utraty Tchu (choć mam wrażenie, że film ten był inspiracją dla Bessona). Brak tu wszędobylskich turystów, jest szaro (a właściwie czarno-biało), cicho, a przy tym bardzo mistycznie i tajemniczo – jakby miejsce to istniało w zupełnie innym świecie, zupełnie innym Paryżu… Muzyka Anji Garbarek jest, choć miejscami zbyt monotonna – pięknym tłem dla akcji. Szczególnie polecam “Can I Keep Him?” – cudowna piosenka i jakże klimatyczna!
Nie każdemu przypadnie nowy Besson do gustu. Na pewno minie się z oczekiwaniami fanów, którzy po tylu latach czekania otrzymają film bliższy Wielkiemu Błękitowi (choć słabszy) niż Leonowi. W dodatku jest to dzieło bardzo nierówne, bo robione – co daje się miejscami odczuć – bez przekonania. Czyżby słynny niegdyś reżyser stracił już zapał? Na to wygląda, bo jak ostatnio zapowiedział, jego kolejny obraz – Artur and the Minimoys – ma być ostatnim w reżyserskiej karierze. Miejmy jednak nadzieję, że zmieni zdanie. Bo Angel-A to (mimo wszystkich swoich błędów) dobre kino.
Tekst z archiwum film.org.pl (22.03.2006).