AMERYKAŃSKIE MASŁO ORZECHOWE PO FRANCUSKU. 5 najgorszych filmów Luca Bessona
Bycie francuskim dobrem narodowym w dziedzinie kinematografii zobowiązuje, przynajmniej według niektórych, co bardziej wymagających krytyków i kinomanów. Jak sobie z wypełnianiem tego zobowiązania Besson radzi, to jednak zupełnie inna sprawa. Rysy na jego wizjonerskiej legendzie pozostawiają zarówno niektóre wybrane przeze mnie poniżej filmowe niewypały, jak i – chyba znacznie gorsze, jeśli chodzi o ciężar gatunkowy – oskarżenia o molestowanie seksualne oraz gwałt. Besson i nieudane filmy, Besson jako współudziałowiec seksualnego molestowania targającego ostatnimi czasy całym aktorskim światem – to wydawać się może dla jego miłośników zupełną abstrakcją. Bez względu na wspomniane w tym zestawieniu słabsze momenty w karierze Bessona nie zapomnę jednak, że ten niewątpliwie zdolny reżyser i scenarzysta udowodnił (wraz ze studiem producenckim Gaumont), że Hollywood nie ma monopolu na kręcenie dobrego kina science fiction (Piąty element, 1997). Mało tego, może się ono od Bessona uczyć, jak robić doskonałe kino podwodne (Wielki błękit, 1988), nie wspominając o dramacie sensacyjnym (Leon zawodowiec, 1994).
5. Porachunki (2013)
Podobne wpisy
Wszystkie słabsze filmy Bessona mają pewną wspólną cechę. Cierpią na klęskę urodzaju wątków, motywów i pustosłowie nadające się raczej do nudnawego kabaretu niż do pełnometrażowej fabuły. Porachunki w najmniejszym stopniu ze wszystkich wspomnianych tu produkcji uległy temu efekciarskiemu przepakowaniu, chociaż niewybredne żarty padają tu dość często, a i nie brakuje komediowo zaprezentowanej przemocy. Gdyby nie było tej żartobliwej konwencji, film mógłby być nazbyt brutalny, co w naszej dwulicowej i poprawnej politycznie rzeczywistości mogłoby się okazać… no właśnie, gwoździem do trumny kariery Bessona czy wartościowym skandalem? Zwłaszcza że główną rolę zagrał mistrz czarnych mafijnych charakterów Robert De Niro. Reżyser, zamiast ryzykować, wolał zrobić bezpieczną komedyjkę, nieźle zagraną, zmontowaną, pełną wytartych przykładów złych przestępców i dobrych policjantów. Poza tym nic nowego w dziedzinie gatunku nie zostało za sprawą Porachunków odkryte. I szczerze się zdziwiłem, że to właśnie Besson wyreżyserował tę produkcję, ponieważ oglądając ją w telewizji, aż do końca nie zorientowałem się, że reżyserem jest ów legendarny dla mnie twórca Wielkiego błękitu. To jest główna przyczyna, dla której Porachunki wylądowały w tym zestawieniu. Nie ma w nich nic prócz poprawnie zrealizowanej rozrywki. Nie ma nowatorskości i surrealizmu cechujących Bessona. Jest za to ukłon w stronę po amerykańsku pojmowanych rozrywkowych filmów w myśl zasady: obejrzyj, pośmiej się, zapomnij i nie twórz z obejrzanego tytułu kanonicznej legendy. Na szczęście dla całości, żeby dodać chociaż kroplę swojego europejskiego dziegciu, Besson nieco gorzko, lecz dowcipnie podsumował Amerykanów – naród to dziwny, jada do wszystkiego masło orzechowe. Po niektórych dokonaniach reżysera nasuwa się jednak ważne pytanie: czy on go przypadkiem zbytnio nie polubił?
4. Valerian i Miasto Tysiąca Planet (2017)
Od momentu powstania Piątego elementu minęło dwadzieścia lat. Przez ten okres Besson poszedł dosłownie z duchem czasu w kręceniu blockbusterów z uniwersalnym przesłaniem – uniwersalnym, czyli zrozumiałym dla znakomitej większości płacących za kinowe bilety odbiorców. I tu jest problem, bo o ile Piąty element dość inteligentnie połączył uniwersalne wartości międzygalaktycznej miłości z olśniewającą oprawą wizualną, o tyle Valerian zachwycił graficzną formą, ale nie dał widzowi szansy na samodzielną refleksję i pochylenie się nad kwestią kosmicznej harmonii. Pod względem przekazu, co stwierdzam z niedowierzaniem, jest równie łopatologiczny jak Avatar. Sądziłem, że Besson zaproponuje mi jako widzowi coś więcej niż kolejny kinematograficzny fast food. Obejrzałem więc to na pierwszy rzut oka strawne danie i gapiąc się na ekran jak dziecko w kalejdoskop, zachwyciłem się mnogością barw, refleksów i gam kolorystycznych. Ślinka mi pociekła na widok Rihanny – kosmicznej emigrantki. Zdziwiłem się, że Cara Delevingne potrafi w ogóle coś sensownego zagrać, a Dane DeHaan wypada przy niej wręcz nijako – i w sumie nic więcej. Nie mam ochoty na drugi seans, bo film wydał mi się zrealizowany bez głębi i zaangażowania – byle zarobić kasę na kolejne Bessonowskie blockbustery. Od reżysera Wielkiego błękitu wymagam jednak znacznie więcej rzeczowego namysłu nad filmem, a nie pakowania w niego legend, nawiązań fantastycznych i katalizatorów szybkości akcji, aż całość dosłownie pęknie od kiczu i stanie się przecenianym na aukcjach filmowym jajkiem Fabergé. Besson jest kolejnym przykładem tego, że gdy twórca zbyt dosłownie będzie chciał przenieść komiks na duży ekran, stworzy bądź co bądź zjawiskowy, ale niestety płytki obraz.