ALIGATOR. Najgroźniejszy gad w całej wypożyczalni kaset
W latach 80. setki tysięcy ludzi oglądały oryginalne Gwiezdne wojny, Indianę Jonesa i Powrót do przyszłości, ale wypożyczalnie kaset wideo miały własnych bohaterów, a jednym z nich był anonimowy, gargantuiczny aligator, którego dwuczęściowa seria może nie była wybitnym dziełem sztuki, za to doskonale wywiązywała się z obietnicy zapewnienia solidnej rozrywki.
Aligatora na polski rynek sprowadził jeden z moich ulubionych dystrybutorów – śląski Telehit. Najbardziej rozchwytywanym tytułem w ich katalogu był Kickboxer z Jean-Claude’em Van Damme’em, a za rarytasy uchodzą dzisiaj takie kasety, jak Czysty interes (cztery niewinne studentki kontra kartel narkotykowy) czy Naga zemsta (typowy przedstawiciel nurtu “rape and revenge”). Aligator znajduje się gdzieś pomiędzy – dość często pojawia się na internetowych aukcjach i nie trzeba zaciągać kredytu, żeby zaopatrzyć się we własny egzemplarz, ale nie jest też niszową produkcją znaną wyłącznie koneserom “złego” filmu. Swojego czasu stanowił wręcz podstawę zbiorów każdej szanującej się wypożyczalni.
Taśma z częścią pierwszą zaczyna się dość zaskakująco, bo nie od zwiastuna, a od udającego trailer przydługiego streszczenia części drugiej… Widocznie nikt wówczas nie cierpiał na “spoilerofobię”. Sam film porusza natomiast dwa wątki. Z jednej strony jest spuszczony w toalecie aligator mutujący pod wpływem radioaktywnych zwierzęcych trucheł porzucanych przez złą korporację, z drugiej rozległa opowieść o… łysinie głównego bohatera. Czupryna dobiegającego czterdziestki Roberta Forstera faktycznie przerzedzała się w dość nietypowy kształt i może słusznie twórcy filmu postanowili sami zwrócić na nią uwagę w humorystyczny sposób. Forster jest tutaj z kolei trochę bardziej zadziorną i pyszałkowatą wersją szeryfa Franka Trumana, którego odgrywał niedawno w trzecim sezonie Twin Peaks. Jego charyzmę docenił zresztą Quentin Tarantino, który obsadził go w Jackie Brown jako Maxa Cherry’ego i wspominał w jednym z wywiadów, że wzorował tę postać właśnie na głównym bohaterze Aligatora.
Dziki, dwunastometrowy gad robi to, czego po drapieżcy należałoby się spodziewać, ale przecież to nie jego wina, że ludzka ignorancja doprowadziła do tego, że trafił na dno kanalizacji, a jego dieta składała się głównie z mutagennych psich zwłok. Dla mnie prawdziwym czarnym charakterem i prawdziwym drapieżcą jest tutaj jednak myśliwy (Henry Silva) o “śliskim” sposobie bycia. Panią doktor wita pogardliwym: “Panienka od jaszczurek”, a udzielanie wywiadu zaczyna od: “Pani jest piękna, ale przyszliśmy tu, by rozmawiać o aligatorach”. Kiedy wreszcie trafia do mechanicznej paszczy (bo były to jeszcze piękne czasy, kiedy nawet tak tanie filmy tworzono przy użyciu praktycznych efektów specjalnych), aż chciałoby się przybić piątkę z bezwzględną bestią.
Scenariusz Johna Saylesa jest czerstwy do bólu. Zaloty w jego wizji wyglądają tak: “– Kiedy cię poznałem, sądziłem, że jesteś dziewczyną do poderwania. – Pomyliłeś się. – Pójdziemy na kolację? – Tak”. Nie byłoby w tym nic dziwnego – w końcu w latach 80. podobnych historii było na pęczki – gdyby nie fakt, że mamy do czynienia z reżyserem znanym dzisiaj z nominowanej do nagrody Independent Spirit Tajemnicy Roan Inish czy dwóch nominacji do Oscara (za scenariusze do Na granicy i Wygrać z losem). Z drugiej strony, może nie powinienem się dziwić, w końcu nigdy nie widziałem trudności w oglądaniu produkcji Sama Firstenberga, Federico Felliniego, Lloyda Kaufmana i Krzysztofa Kieślowskiego jedna po drugiej.