AD ASTRA. Brad Pitt szuka ojca w kosmosie
Ad Astra to ten wysokoprofilowy film z konkretnym reżyserem za sterami o „astronaucie walczącym z kosmosem i samym sobą”, który w liczbie przynajmniej jednego musi pojawić się raz do roku. Byli już w tym miejscu Nolan, Scott, Cuarón oraz Chazelle, a teraz przyszła pora na Jamesa Graya – który ma na koncie m.in. worek wspólnych projektów z Joaquinem Phoenixem, jest stałym bywalcem w Cannes i Wenecji, a ostatnio całkiem nieźle sprawdził się w przygodowym Zaginionym mieście Z – skuszonego przez bezmiar wszechświata.
Ziemia, niedaleka przyszłość. Tajemnicze kosmiczne wyładowanie energetyczne niszczy jedną ze stacji orbitalnych. Major Roy McBride (Brad Pitt), który przeżył katastrofę, dowiaduje się, że źródłem energii jest prawdopodobnie Projekt Lima – baza kosmiczna wysłana 26 lat temu na najdalszy kraniec układu słonecznego w celu poszukiwania inteligentnego życia. Dowódcą inicjatywy był ojciec Roya, uznany astronauta Clifford McBride (Tommy Lee Jones), który zostawił rodzinę w pogoni za marzeniem. Teraz syn musi ruszyć przez kosmos żeby dezaktywować stację zagrażającą istnieniu całej ludzkości i uratować ojca, jeśli ten jeszcze żyje. Po drodze czeka go wizyta m.in. na skolonizowanym księżycu i ta we własnej głowie, gdy nieskończone więzienie przestrzeni da mu dużo czasu na przemyślenie swojego życia.
Podobne wpisy
Ad Astra to bardzo dziwny konwencjonalny rozgardiasz, ale koniec końców sycący, bo przy całej tej żonglerce naprawdę ruchliwy – gdy wewnętrzne dywagacje, połączone z puszczaniem oka do Kubricka, robią się zbyt nużące, to dostajemy znakomicie zrealizowany pościg księżycowy, prawie jak z Mad Maxa w wersji Sundance’owej, a gdy następny etap podróży trwa może o kapkę za długo, to trafiamy w kolejne intrygujące miejsce, gdzie bohater musi walczyć o przetrwanie niczym galaktyczny Indiana Jones. Widać wyraźnie, że Gray zapatrzył się mocno w kosmiczne produkcje z ostatnich lat i z każdej chciał wyciągnąć to, co działa – dostajemy tutaj próby dogonienia technicznej i dźwiękowej maestrii Grawitacji, opowiedzenia wielkiej-małej historii science fiction, gdzie niby rządzi science, ale reżyser nie może sobie odpuścić skoku w dziwne futurystyczne fiction (jak Nolan w Interstellar), człowieka zagubionego w kosmosie i we własnych emocjach, jak Gosling w Pierwszym człowieku, czy w końcu trochę horroru, a nawet przygodowe zacięcie z Marsjanina, bo dosyć powolna akcja potrafi blockbusterowo przyspieszyć. I ta sklejka może nie przypaść do gustu, gdy widz oczekuje konkretnej drogi, ale mnie ta ciągła stymulacja porwała. Lubię w ten sposób być w filmowym kosmosie, gdy niby czuję ziemię pod nogami, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że naprawdę jestem gdzieś tam daleko. A Grayowi powija się tutaj noga na narracji, jednak filmową iluzją potrafi otępić zmysły widza.
Cała ekipa twórców pięknie opowiada obrazem, na poziomie wizualnym wszystko tutaj znakomicie współgra, dopakowane przez znakomitą grę ciałem Brada Pitta – uśmieszki, małe grymasy, wzrok smutnego psa, melancholia sinusoidalnie przechodząca w zachwyt przestrzenią, strach przed izolacją mieszający się z nadzieją. Aktor ma pełną świadomość swojego ciała i przekazuje nim wszystkie potrzebne informacje, żeby wzmocnić opowieść. Czuję jego wewnętrzną szarpaninę emocjonalną, tęsknotę za nieobecnym ojcem, szukanie swojego miejsca poza Ziemią – to naprawdę solidna wiwisekcja charakteru, która dostaje odpowiednio dużo miejsca, bez jakichś wyraźnych szumów. A do tego wszystkiego Pitt, ze swoją perfekcyjną kwadratową szczęką, to po prostu Flash Gordon naszych czasów, po przejściach – i po prostu dobrze się go ogląda na ekranie.
Niestety Gray szybko wbija w ten wzrokowy orgazm z butami, dokładając tony ekspozycji w formie przemyśleń głównego bohatera, którego każde drobne uczucie, widoczne wyraźnie na ekranie, musi zostać podsuwane zmęczonym głosem Pitta, który jakby sam nie widzi celowości w takim zabiegu. To historia zatopiona w wielkich sprawach, przytłoczona ogromem nieskończoności, ale jej kręgosłupem jest życiowa relacja ojca z synem i dywagacja na temat samotności, a takie łopatologiczne wykładanie uczuć bohatera, podawanie ich na tacy, wyraźnie rozwadnia mistycyzm całej tej pozaziemskiej sytuacji. Serio, wygląda to tak, jakby reżyser zrobił kapitalny film medytacyjny, wyciszającą czuciówkę z minimalnym wykorzystaniem słów, ale nagle mu coś odbiło albo ktoś tam wyżej stwierdził, że to się nie sprzeda i „dawaj, tłumaczymy rzeczy, niech ten Pitt coś gada, bo ludzie zasną, nie zrozumieją”. Trochę jak w przypadku wersji Łowcy androidów z narracją Deckarda, która wybija kompletne dzieło z rytmu. Czasami naprawdę lepiej dać obrazowi milczeć, bo przez to często paradoksalnie może powiedzieć dużo więcej. A tutaj rozmówcą jest przede wszystkim muzyka i cisza kosmosu.
Bo i strona dźwiękowa jest tutaj prymarnym bohaterem – Max Richter klei tutaj z muzycznej przestrzeni prawdziwą magię, podkreślając znakomicie tak wielkość, piękno i grozę przemierzania bezkresu kosmosu, jak i intymność tego, co rozgrywa się w głowie bohatera. A to w połączeniu ze zdjęciami niezmordowanego Hoytego van Hoytemy – inspirowanych 2001: Odyseją kosmiczną, klinicznie wymuskanych, bawiących się geometrią ujęć, mocno zachodzących w pamięć (podczas jednej z pierwszych sekwencji z upadkiem z orbity miałem gulę w gardle – dawno nie przeżyłem w kinie tak intensywnej identyfikacji z bohaterem) – daje widzowi po prostu kapitalną space operę, gdzie chcę się w tym kosmosie być, nawet jeśli śmierć czyha za rogiem.
Mimo kilku wad, wyraźnych uproszczeń fabularnych, jakichś kuriozalnych reakcji postaci i niezbyt oryginalnego polepienia różnorakich kosmicznych fascynacji, koniec końców Ad Astra mnie w sobie rozkochała i mogę jej dużo wybaczyć. Rozłazi się trochę w trzecim akcie i nie jest to film dla każdego, bo potrafi znudzić momentami chorobliwie powolnym tempem, oraz nie stawia jakichś wymyślnych pytań, ale i nie musi – bo tu u podstaw leży naprawdę miło masująca serce historia o podróży ważniejszej niż cel, która mimo nieziemskich uwarunkowań uczy bohatera (i widza) kilku podstawowych rzeczy o tym, co tu i teraz. O łaknieniu bliskości, o potrzebie utrzymywania relacji, o stawianiu własnego szczęścia ponad paranoiczne zawodowe wyniszczenie. To kosmos ukosmosowiony, z aktorską popisówką Pitta, który udowadnia, że to jego rok – a przy tym ciekawe zespolenie ze sobą Jądra ciemności z Odyseją i zwycięstwo tej optymistycznej strony miłości do nieznanego, które trzeba zobaczyć na dużym ekranie, bo do takiego cieszącego oko eskapizmu to medium zostało stworzone.