300. Orgazm na polu bitwy
Mimo wszystko nie zatraciłeś trzeźwości, choć Zack Snynder bawi się w kino szalenie niepoprawne. Gdyby 300 dostało błogosławieństwo od administracji prezydenta Busha, to byłbyś zły, bo to film ze wszech miar niewygodny, wbijający ostrze we wrodzony tolerancyjny światopogląd. Twój świat nie jest zbudowany na bazie czerni i bieli, jak w komiksie i Smerfach. Albo w 300. Przekaz ideologiczny historii wg Millera pozbawiony jest półcieni – Spartanie stoją po stronie chwały, honoru i siły; Persowie są natomiast próżni, tchórzliwi i bezbronni. Z łatwością przewidujesz wynik pojedynku, bo jeśli ktoś ma “freeeeeedom” i “this is Spartaaaa!” na ustach, to musi zwyciężyć, choćby nawet umarł. Bawi Cię ta prosta historia, bo widzisz, że jest idealnie skrojona pod amerykańską wrażliwość nie znoszącą wieloznaczności. Czy z tego powodu buntują się współcześni Persowie, Irańczycy, dla których 300 zdaje się być nieuchronną zapowiedzią najazdu współczesnych Spartan, Jankesów? Śmiejesz się głośniej, bo polityczne tło wcale absurdalne nie jest, acz bezzasadnie wywoływane przy byle krytyce. Snyder i Miller muszą się lekko wkurzać, słysząc temu podobne polityczne domniemywania. Nie o to im chodziło i dobrze o tym wiesz.
Z kina wychodzisz ze zwiększoną dawką testosteronu we krwi. To stuprocentowo męskie, szowinistyczne kino, w którym nie ma miejsca na jakikolwiek synonim towarzyszący stereotypowo pojmowanej kobiecości. Delikatność, subtelność, wrażliwość zostały wyparte przez ostrość, bezduszność i bezuczuciowość. Komórki śródmiąższowe Leydiga pracują coraz szybciej i wydajniej nad produkcją męskiego hormonu, gdy tylko doświadczasz niepodważalnej – przepraszam za nielubiany gdzieniegdzie kolokwializm – zajebistości dzieła filmowego.
To jest coś, na co czekałeś latami. 300 jest kondensacją tego, co najlepsze w kinie rozrywkowym (batalistycznym), a nawet, rzekłbyś dzielnie, w kinie w ogóle! Bo tak naprawdę dobrze wiesz, że najlepsza zabawa polega na oglądaniu scen spektakularnych, pełnych akcji, kreatywnie zainscenizowanych. Najlepsze sceny w kinie tego typu (historycznym, wojennym, fantastycznym) to starcia na polu walki, rzeź winnych i niewinnych, ciekawe ujęcia, odpowiednio budowane napięcie. Słowem, forma, w jaką ubrane jest całe dzieło bądź pojedyncze sceny, decyduje o jego istnieniu lub niebycie w twojej pamięci. Gdyby nie ukazanie D-Day w Szeregowcu Ryanie, gdyby nie bitwa pod Helmowym Jarem i na Polach Pelennoru we Władcy Pierścieni, gdyby nie pościg T-1000 za Arnim, gdyby nie polowanie na Obcego w Aliens, gdyby nie wycinka dżungli w Predatorze albo bitwa Rzymian przeciwko Germanom w Gladiatorze, nie byłoby znanego wszystkim kinomanom dreszczu, ba! – nie byłoby cię tutaj, bo by nie powstał Klub Miłośników Filmu, który zaistniał dlatego, że kino potrafi być – przede wszystkim i w całej ogólności – atrakcyjne. Z pewnością nie chciałbyś przez to powiedzieć, że kino żywi się wyłącznie widowiskowością, bo tak nie jest. 300 to film wybitny w swej kategorii – kina akcji – i dobrze wiesz, że bezsensem jest porównywanie dzieła Snydera do Bergmana (“ach, głupi i płytcy ci Amerykanie”), bo to kompletnie inna bajka, inną miarą mierzona, więc przekomarzanie się, który z nich lepsze filmy robi, jest w gruncie rzeczy idiotyczne, choć, o dziwo, często spotykane.
Podobne wpisy
Zack Snyder doskonale wie, jakiego rodzaju doświadczeń dopomina się współczesny widz kinowy. Twórca znakomitego Świtu żywych trupów perfekcyjnie wyczuwa potrzeby twoje i pozostałych widzów, idealnie trafia w oczekiwania. Bo wie, że widzowie, wśród nich i ty, lubią wizualne fajerwerki. A tych jest tu cała masa. Widzisz scenę – król Leonidas w akcji. Trwa to dobrych parę chwil, w których obserwujesz morderczy balet: wściekłe pchnięcia włócznią, skuteczne cięcia mieczem. Krew bryzga na publiczność, strzały wirują w powietrzu, metal uderza o metal, pojawiają się iskry, trup ściele się gęsto. I słyszysz, jak szczęka opada Ci na ziemię, ale jej nie podnosisz, bo wolisz trwać w tak rzadko spotykanej pozycji – zafascynowany realizacyjną maestrią.
Wiesz, że to jest sztuczne, komputerowe, przeestetyzowane, infantylne. 300 to komiks filmowy – tak pod względem formy, jak i treści. I albo szybko chwytasz konwencję (uwaga, słowo-wytrych używane do usprawiedliwienia każdej miernoty, nie tym razem jednak), albo ją odrzucasz. Albo bawi cię gloryfikacja komiksowej przemocy, albo buntujesz się przeciwko takiemu obrazowi.
I co Ty na to?
Tekst z archiwum film.org.pl (22.03.2007).