Komedia to jeden z najtrudniejszych gatunków filmowych dla scenarzystów, reżyserów, aktorów. Wymaga bowiem mnóstwa świadomości oraz przeświadczenia o tym, że poczucie humoru filmowych twórców spotka się z poczuciem humoru odbiorców. Już przecież nie raz stawaliśmy się świadkami spektakularnych komediowych klap. Komedia to także gatunek bardzo rozległy, zróżnicowany. Nierzadko poza rozśmieszeniem widzów ma bowiem wzruszać, rozgrzewać serca i zmuszać do myślenia. Dwa tygodnie temu oddaliśmy w Wasze ręce listę do głosowania na najlepsze komedie wszech czasów. Oto jak ułożyły się Wasze głosy!
Test na zawartość cukru w cukrze. Niezawodny Stanisław Bareja przedstawia historię Stanisława Marii Rochowicza (w genialnej kreacji Wojciecha Pokory), który w wyniku absurdalnych okoliczności musi ukrywać się jako gosposia o wdzięcznym imieniu Marysia. Film obnaża absurdy PRL-owskiej rzeczywistości („Mój mąż jest z zawodu dyrektorem!”), bawiąc inteligentną satyrą i niezapomnianymi dialogami. To jedna z tych produkcji, które nigdy się nie starzeją – niemal każda scena to klasyka, a kultowe cytaty weszły na stałe do języka potocznego. [Agnieszka Stasiowska]
O Nieoczekiwanej zmianie miejsc przypomniałem sobie całkiem niedawno, gdy natrafiłem na jedną z rolek – niewidomy Eddie Murphy żebrze na ulicy, udając weterana z Wietnamu, który stracił na wojnie obie kończyny. Gdy policja weryfikuje prawdziwość jego historii, Murphy nagle „odzyskuje” wzrok i z ulgą wyciąga nogi, dziękując Bogu oraz funkcjonariuszom za cudowne uzdrowienie. To tylko jeden z przykładów humoru balansującego na granicy politycznej poprawności, nieustannie przesuwanej na ekranie – raz przez Dana Aykroyda, który pojawia się z twarzą wymalowaną na czarno (za co później przepraszał), innym razem przez sposób, w jaki postać Jamie Lee Curtis wpisuje się w stereotypowe uprzedmiotowienie kobiet. Jakkolwiek wszelkie zarzuty wydają się uzasadnione z dzisiejszej perspektywy, jedno trzeba przyznać – chemia między Aykroydem i Murphym oraz bezkompromisowość filmu wynoszą go do rangi jednej z najlepszych komedii w przepełnionych ekranowym humorem latach 80. [Tomasz Ludward]
Iście bezbłędna komedia, w której wszystko gra i cyka. Film, przy którym raczej nie zrywamy boków ze śmiechu, za to cały czas siedzimy z bananem na twarzy, czując się po prostu dobrze i swojsko. Bo oprócz sympatycznie skleconej z pociesznych epizodów fabuły, jest to piękna pocztówka dawnej Warszawy, której już nie ma i która już nie wróci. Łazuka pamięta, choć nawet jego już na torach nie spotkamy – no chyba że zamkniemy oczy… Albo sami wcielimy się w jego rolę, wracając nad ranem do domu. Wtedy jednakże może nam być mniej do śmiechu niż na nieśmiertelnym klasyku Tadeusza Chmielewskiego. [Jacek Lubiński, fragment plebiscytu]
Przepyszna parodia kina superbohaterskiego, szpiegowskiego i socrealistycznego. As jest bowiem nie tylko rodzimym odpowiednikiem Supermana, ale stanowi również jawną kpinę z bohaterskich milicjantów i innych moralnie nieskazitelnych postaci lansowanych w peerelowskiej popkulturze. Surrealistyczna i groteskowa komedia Andrzeja Kondriatiuka pełna jest niezapomnianych sekwencji i dialogów; przypomina też, jak ważne jest przestrzeganie przepisów BHP – zwłaszcza na kolei. [Maciej Kaczmarski]
Humor w filmach Chaplina jest dla mnie absolutnie uniwersalny i bawi każdorazowo – nie inaczej jest w przypadku Dyktatora, w którym znajdziemy takie perełki, jak sekwencja w salonie fryzjerskim, taniec z globusem czy jedzenie puddingu. Podczas oglądania dzieła Chaplina cenię jednak też te momenty, w których się wzruszam, a jednym z nich z całą pewnością jest końcowa przemowa, aktualna także dziś. [Łukasz Budnik]
Jeden z pierwszych a-klasowych filmów superbohaterskich w historii. Wulkan energii, którym bez wątpienia jest tutaj Jim Carrey w swojej podwójnej roli fajtłapowatego Stanleya Ipkissa i nieposkromionej Maski. Przepiękna, pełna seksapilu Cameron Diaz w swoim wielkoekranowym debiucie. Peter Greene jako budzący realną grozę antagonista. Kochany piesek Milo. Tona doskonale inscenizowanych gagów opartych na dialogach, scenach akcji, sekwencjach tanecznych. Wszystkie atrakcje Maski krzyczą do nas i nie pozwalają nawet na pół sekundy znużyć się tym – napiszę to bez cienia wątpliwości – genialnym filmem. [Filip Pęziński]
„Nic się nie dzieje. […] Dialogi niedobre, bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest” – mówi inżynier Mamoń i te słowa mogłyby posłużyć za opis filmu Marka Piwowskiego, gdyby nie to, że brak akcji jest pozorny, dialog są zaś tak dobre, że wryły się głęboko w zbiorową świadomość Polaków. Rejs bez celu, w przypadkowym towarzystwie, pełen wydarzeń ważkich i pozbawionych znaczenia, niby błogi, a jednak niepokojący… Trudno o lepszą metaforę życia. Nie tylko w PRL-u. [Maciej Kaczmarski]
Parodia legendy Robin Hooda w wykonaniu niezapomnianego Mela Brooksa (Kosmiczne jaja, Płonące siodła). Tym razem reżyser – wraz z zachwyconym widzem – bawi się schematami klasycznej opowieści o banicie z Sherwood, serwując absurdalne żarty, slapstick i mnóstwo odniesień do popkultury. Cary Elwes jako tytułowy bohater z wdziękiem przełamuje czwartą ścianę, a w roli jego towarzysza Apsika podziwiać możemy znakomitego komika Dave’a Chapelle. Faceci w rajtuzach to lekka, zwariowana komedia, która po ponad 30 latach nadal bawi tak samo. [Agnieszka Stasiowska]
Prawdziwa przyjaźń przekracza wszelkie bariery – tego uczą nas Omar Sy i François Cluzet w niezapomnianych Nietykalnych. Philippe i Driss to przeczący wszelkim stereotypom wyjątkowy tandem, który pod powłoką komedii i satyryczności, skrywa w rzeczywistości przepiękne przesłanie o chwytaniu się najdrobniejszych radości, szczególnie w obliczu postępującej choroby. [Mary Kosiarz]
Przełomowy film w karierze Tima Burtona to zbiór wszystkiego, za co pokochamy jego twórczość. Mamy tutaj nadnaturalną makabrę, oryginalną stronę wizualną, wyrazistą ścieżkę dźwiękową, świetną obsadę, galerię niezapomnianych postaci i opowieść o outsiderach, którzy odnajdują spokój u swojego boku. Ale Sok z żuka to nade wszystko wyborna komedia, w której pierwsze (ale nie jedyne!) skrzypce gra istny tajfun, huragan, monsun, śnieżna zamieć – po prostu Michael Keaton. [Filip Pęziński]
W moim odczuciu Kapuśniaczek to najlepszy film z Louisem de Funèsem. Co prawda jest tu sporo humoru i przerysowanego aktorstwa, tak typowych dla twórczości francuskiego mistrza, ale dzieło Jeana Giraulta wyraźnie odróżnia się choćby od serii o żandarmie Cruchocie. I nie mam wyłącznie na myśli dziwacznych, czasem bardzo przaśnych gagów, które nie wszystkim mogą przypaść do gustu. W połowie fabuły Kapuśniaczek robi bowiem wyraźny zwrot w tonacji. To już nie tylko sympatyczna komedia o spotkaniu prostaczka z kosmitą. To bardzo smutna opowieść o tęsknocie za przeszłością, młodością i miłością, o ludziach w podeszłym wieku, których społeczeństwo spycha na margines, nie przejmując się ich problemami. De Funès jest tu jak zwykle doskonały, a w swojej przedostatniej roli zawarł także wyraźny tragiczny i niezwykle melancholijny rys. [Dawid Konieczka, fragment plebiscytu]
Anders Thomas Jensen to człowiek, z którym wyjście na piwo musi być prawdziwym rollercoasterem – facet zapewne na przemian dołuje i rozbawia do łez wszystkich w towarzystwie, by na koniec zostawić ich z poczuciem ogromnej satysfakcji ze wspólnie spędzonego czasu. Tak jest właśnie między innymi z Jabłkami Adama, czarną jak smoła komedią, w której neonazista Adam (genialny Ulrich Thomsen) w ramach resocjalizacji po zwolnieniu warunkowym trafia na parafię pastora Ivana (Mads Mikkelsen w nietypowej dla siebie roli), gdzie mieszka już kilku innych wykolejeńców. Jensen gromadzi w życiorysach bohaterów Jabłek Adama większość plag oraz patologii świata i bardzo długo nie zanosi się na to, by ktokolwiek doczekał się tu happy endu. Ale nie wszystko okaże się tak złe, jakim z początku się wydawało – Jabłka Adama to perfekcyjne feel good movie, chociaż trzeba przełknąć nieco goryczy, bo ostatecznie poczuć ogromną satysfakcję z obejrzanego dzieła. [Dawid Myśliwiec]
Borat: Podpatrzone w Ameryce, aby Kazachstan rósł w siłę, a ludzie żyli dostatniej to film, który przekształcił faux dokument w broń masowego zakłopotania. Sacha Baron Cohen, ukryty za wąsem grubszym niż encyklopedia sowiecka, stworzył postać, będącą jak socjologiczny eksperyment, który wynknął się spod kontroli – podróżujący reporter z fikcyjnego Kazachstanu badający amerykańską kulturę z entuzjazmem dziecka odkrywającego sklep z cukierkami. Borat jest najprawdziwszym dokumentem o Ameryce początku XXI wieku, mimo że nie ma w nim ani grama faktycznej dokumentalistyki. To portret narodu namalowany nie pędzlem, lecz lustrem – krzywiznowym, zniekształcającym, ale paradoksalnie ujawniającym więcej prawdy niż płaskie powierzchnie konwencjonalnych mediów. Film balansuje między bezwstydną wulgarnością a ostrą społeczną satyrą, między inscenizowanymi gafami a autentycznymi reakcjami niczego niepodejrzewających Amerykanów. Scena walki nago w hotelu między Boratem a jego producentem Azamatem jest jednocześnie najbardziej groteskową i najszczerszą metaforą amerykańsko-kazachskich stosunków, jaką kiedykolwiek pokazano na ekranie – co prawda stosunków nieistniejących, ale to tylko dodaje warstw ironii. Żaden film tak skutecznie nie obnaża hipokryzji American dream jak ta dziwaczna odyseja, w której główny bohater podróżuje przez USA w pogoni za Pamelą Anderson, jakby była świętym Graalem erotycznych fantazji postsowieckiego świata. Baron Cohen używa swojej postaci jak chirurgicznego skalpela, wycinając z precyzją nowotwory uprzedzeń, ignorancji i fałszywej uprzejmości. Borat jest jak polityczny dowcip opowiedziany przez dadaistycznego komika na międzynarodowej konferencji dyplomatycznej – absurdalny, niewygodny, momentami obraźliwy, ale ostatecznie ujawniający więcej prawdy niż tysiąc poważnych przemówień. [Krzysztof Żwirski]
Vabank był rozrywką na poziomie, który polskie kino osiągało rzadko, a na przełomie lat 70. i 80. sięgało jeszcze rzadziej. Rodzimi filmowcy – nie bez słuszności zresztą – w większości poświęcali się misji kontestowania totalitarnego systemu poprzez kino moralnego niepokoju, z rzadka oddając się mniej autorskim projektom. Machulski junior na swój debiut wybrał historię czysto gatunkową, którą napisał jeszcze na studiach reżyserskich w łódzkiej Filmówce, i okazało się to strzałem w dziesiątkę. „Chciałem udowodnić, że w Polsce można zrobić dobry film kryminalny” – mówił wówczas debiutant, ale zamiast rozwiązywać na ekranie klasyczną zagadkę zbrodni, postawił na pastisz konwencji kina gangsterskiego. […] Akcja w debiucie Machulskiego zawiązuje się szybko i nie zwalnia ani na chwilę, co też stanie się później domeną „króla polskiej komedii”. [Dawid Myśliwiec, fragment zestawienia]
Klasyk komedii science fiction w reżyserii Ivana Reitmana. Dan Aykroyd, Bill Murray, Ernie Hudson i Harold Ramis stworzyli niezapomniany zespół ekscentrycznych naukowców walczących z nadprzyrodzonymi zjawiskami w Nowym Jorku. Towarzyszą im niebezpiecznie piękna Sigourney Weaver, jak zwykle niepozbierany Rick Moranis i oczywiście plejada duchów, których przedstawienie na ekranie nawet dziś jest urocze. Film doczekał się nieco słabszej, ale nadal solidnej kontynuacji (1989), a po latach (2016) niezbyt dobrze przyjętego remake’u w gwiazdorskiej obsadzie. Zarówno produkcja z 2016 jednak, jak i kolejne części franczyzy (2021 i 2024) straciły gdzieś po drodze lekkość i humor oryginału, do którego dziś warto wrócić nie tylko z sentymentu. [Agnieszka Stasiowska]
Podobnie jak pewnie wielu z Was wychowałam się na tym filmie i widziałam go więcej razy, niż skłonna jestem przyznać. Nigdy się nie znudzi i zawsze przyciągnie całą rodzinę do ekranu, gdy tylko leci w telewizji. Siła francuskiego klasyka tkwi w prostocie pomysłu – dwójka średniowiecznych mężczyzn zostaje przeniesiona do współczesnych czasów i obserwujemy, jak bardzo sobie nie radzi. Goście, goście wykorzystują ten komiczny potencjał „chama na salonach” do perfekcji, trafiając z każdym gagiem – co nie udawało się już w kontynuacjach. Chociaż największą gwiazdą produkcji jest Jean Reno jako szlachetny rycerz, to Christian Clavier jako jego nikczemny, chciwy i prostacki sługa kradnie każdą scenę. [Katarzyna Kebernik]
Kevin Smith nakręcił Clerks za równowartość trzech średnich samochodów, używając czarno-białej taśmy filmowej i sklepu, w którym faktycznie pracował. To kinematograficzny odpowiednik zrobienia obiadu z resztek znalezionych w lodówce, który niespodziewanie okazuje się godnym gwiazdki Michelin. „Ja nawet nie powinienem tu dzisiaj być!” – ten egzystencjalny okrzyk Dantego, głównego bohatera, mógłby być mottem pokolenia X, uwięzionego w pułapce pracy na kasie, marzeń o czymś większym i niekończących się dyskusji o moralnych implikacjach zniszczenia Gwiazdy Śmierci. Smith tworzy mikrokosmos amerykańskiej kultury w przestrzeni nie większej niż przeciętna kawalerka. Sklep Quick Stop staje się miejscem filozoficznych dysput, absurdalnych klientów i rozważań o seksualnych eskapadach, które są jednocześnie wulgarne i dziwnie poetyckie. Dialog w Clerks przypomina pingpongowy mecz prowadzony przez dwóch mistrzów słownego sarkazmu, gdzie każda wymiana jest jednocześnie banalna i błyskotliwa. Randal, najlepszy przyjaciel Dantego, to nihilistyczny Sancho Panza epoki wideo, który wypożycza filmy dla dorosłych swojej matce „przez pomyłkę” i filozofuje o życiu z beztroską kogoś, kto odkrył, że nic nie ma znaczenia, zwłaszcza obsługa klienta. Żaden film tak trafnie nie uchwycił poezji codzienności jak Clerks, który przemienia nudną zmianę w sklepie w odyseję pełną nekrofilskich nekrologów, hokejowych meczów na dachu i rozważań, ilu wykonawców zginęło podczas budowy drugiej Gwiazdy Śmierci. To film, który udowadnia, że wielkiego kina nie definiuje budżet, ale autentyczność – a tej Clerks ma więcej niż większość hollywoodzkich produkcji za 100 milionów dolarów. [Krzysztof Żwirski]
To najlepsza komedia Stanisława Barei – wielogatunkowa, pełna wybitnych ról drugoplanowych. Każda postać, która przecina kryminalną zagadkę Romana, dostaje na ekranie swoje niezapomniane pięć minut, co było znakiem rozpoznawczym mistrza. Nie brakuje tu aktów przemocy, kpiny z ustroju, a nawet – co rzadkie u Barei – realnej intrygi, budzącej niepokój, a momentami wręcz strach (cyganka!). Spośród wszystkich filmów reżysera to właśnie Brunet wieczorową porą ukazuje najbardziej absurdalny świat – od zawodu głównego bohatera, korektora, po sąsiadów, którzy z pasją wpatrują się w ekranową przerwę w pozornie rozstrojonym telewizorze. Śmieszy i intryguje przy każdym kolejnym seansie, nieodłącznie kojarząc się z fragmentem Cygańskiej jesieni Anny Jantar, do której muzykę skomponował Waldemar Kazanecki. [Tomasz Ludward]
Ace, sympatyczny, odrobinę zwariowany detektyw specjalizujący się w odnajdywaniu zwierząt domowych otrzymuje specjalne zadanie, polegające na odszukaniu maskotki drużyny futbolowej Miami Dolphins. Maskotką ową jest… delfin. Odbywające się w szaleńczym tempie śledztwo prowadzi do zaskakującego rozwiązania. Film to pierwszy wielki przebój wschodzącej gwiazdy amerykańskiej komedii Jima Carreya. Pełen szaleńczego, momentami klozetowego humoru, pełen szaleńczej ekspresji Carreya, który na niespotykaną dotąd skalę pokazał, co można zrobić ze swym ciałem, a przede wszystkim twarzą. Świeży powiew, niezłe zwariowane żarty. Film jednego aktora. [Tomasz Urbański, fragment artykułu]
Naturalny urok osobisty Jamie Lee Curtis w połączeniu z humorem Monty Pynthonowskiej ekipy złożyły się na niezapomniany film. Rybka zwana Wandą to trochę komedia gangsterska, trochę komedia romantyczna, a bardzo komedia ikoniczna – zdecydowanie jedna z najbardziej kultowych dla dekady lat 80. O nieprzemijającej sile tego tytułu decydują przemyślana, sztukateryjna intryga pełna humoru sytuacyjnego; niezapomniane gagi i pomysły; a przede wszystkim galeria ekscentrycznych postaci: od jąkającego się Kevina Palina po beznadziejnie zakochanego w Wandzie Johna Cleesa. [Katarzyna Kebernik]