„Zdradzając” George’a Lucasa, Disney być może URATOWAŁ GWIEZDNE WOJNY
W zeszłym tygodniu na półkach księgarni wylądowała biografia dyrektora generalnego Disneya, Boba Igera. Jak można było się spodziewać, część książki poświęcona jest kulisom nabycia praw do Gwiezdnych wojen. Naturalnie nie minęło dużo czasu, a w sieci zawrzało – powodem był fragment dotyczący okoliczności zawarcia umowy z George’em Lucasem. Media społecznościowe zostały zasypane przez histeryczne publikacje zatytułowane mniej więcej tak: „GEORGE LUCAS ZDRADZONY PRZEZ DISNEYA?!”. Krzykacze dostali natomiast kolejny powód, by wieszać psy na produkcjach Disneya i snuć wizje wspaniałych dzieł filmowych, które w innej rzeczywistości podarowałby nam George Lucas. Ludzie niemający pojęcia o realiach podpisywania kontraktów w przemyśle filmowym okrzyknęli Boba Igera zimnym draniem – chyba nikogo nie zaskoczył taki obrót spraw. Gdyby jednak wyłączyć ślepą furię i poświęcić chwilę na refleksję wykraczającą poza osobiste rozczarowania, można byłoby zauważyć, że właściwie nie ma o co tu krzyczeć.
Po pierwsze, George Lucas był zawiedziony wyłącznie zamysłem siódmego epizodu, a nie czterema dotychczasowymi filmami, jak twierdzą niektórzy. Co więcej, Disney nie oszukał Lucasa. Kupując prawa do marki i jego zarysu nowej trylogii, Disney w logiczny sposób zapewnił sobie pełną kontrolę nad projektem. Iger nie zainwestował czterech miliardów dolarów po to, żeby później mieć związane ręce cudzą wizją. Na etapie rozmów poruszana była kwestia potencjalnego wykorzystania pomysłów Lucasa, ale nigdy nie doszło do konkretnych zobowiązań. Disney mógł wykorzystać dowolne elementy planów George’a, ale nie miał obowiązku tego robić. Twórcy Gwiezdnych wojen nie do końca odpowiadał taki scenariusz, ale mimo to zdecydował się rozstać ze swoim dzieckiem.
George wiedział, że będę twardy w kwestii kontroli kreatywnej, ale nie było to dla niego łatwe do zaakceptowania. Niechętnie zgodził się być dostępny jako konsultant dla nas. Obiecaliśmy, że będziemy otwarci na jego pomysły (co nie było trudną obietnicą do złożenia, oczywiście, że będziemy otwarci na pomysły George’a Lucasa) ale tak jak w kwestii zarysów fabuły nie będziemy zobligowani do podążania za nimi. (…)
Podobne wpisy
Z tego fragmentu poniekąd wynika, że Lucas chciał mieć ciastko i zjeść ciastko. To była jednak sytuacja wymagająca wyboru: albo samodzielnie podejmujesz się nakręcenia następnych filmów, albo przekazujesz to zadanie (i jego koszta) komuś innemu, wyrzekając się kontroli. Nikt nie zmusił George’a do wybrania tej drugiej opcji. Chociaż czy aby na pewno? Czyż nie miał on serdecznie dość pracy nad Gwiezdnymi wojnami po bezlitosnej krytyce i wiadrach pomyj wylanych na niego z powodu prequeli? Lucas w przeszłości opowiadał o planach na trzecią trylogię (a potencjalnie nawet na czwartą). Toksyczna roszczeniowość fanów oryginalnej trylogii odebrała mu jednak motywację do kręcenia nowych filmów – to smutne, że ten sam schemat ma miejsce także współcześnie. Każde pokolenie uważa, że ich Gwiezdne wojny są jedynymi właściwymi, a te następujące po nich to zwyczajne gówno. Osoby wychowane na oryginalnej trylogii zmieszały z błotem prequele, podczas gdy wchodzący w dorosłość fani tych drugich równie namiętnie atakują trylogię sequeli. Obawiam się, że, jakakolwiek przyszłość czeka markę, za 15–20 lat obecne dzieciaki naśladujące Rey i Poe Damerona będą wściekle pluć na Gwiezdne wojny, które powstaną wtedy.
Osobiście mam jednak nadzieję, że powodem tej złości nie będzie wykorzystanie wątków, które odrzucił Disney. Iger, J.J. Abrams, Michael Arndt i Kathleen Kennedy nie zrezygnowali z nich ze złośliwości ani chęci pokazania George’owi, gdzie jego miejsce. Lucas planował bowiem rozwinięcie pomysłu midichlorianów z Mrocznego widma i ukazanie Mocy z naukowej perspektywy. Chciał on także wprowadzić mikroskopijne istoty (nazwał je mianem Whills), które kontrolowałyby przeznaczenie we wszechświecie i wykorzystywały ludzi jako nośniki swojej energii, używając midichlorianów jako przekaźników. Moc i Whills byłyby więc czymś tożsamym ze sobą, synonimami. Czy to ciekawy pomysł? Tak. Czy wytłumaczenie istoty Mocy i sprowadzenie jej do formy mikroorganizmów sterujących ludźmi jak kukiełkami to coś, co chciałbym zobaczyć w Gwiezdnych wojnach? Nigdy. W mojej opinii pozbawienie Mocy mistycyzmu to jeden z największych błędów, jakie można popełnić, rozwijając to uniwersum. Oceniając decyzję Disneya o porzuceniu tej wizji, należy również pamiętać, że zapadła ona mniej więcej siedem lat temu, czyli w czasie, kiedy prequele miały znacznie mniej głośnych obrońców, a Mroczne widmo i midichloriany wciąż wypowiadano jak przekleństwa. W takich okolicznościach łatwo zrozumieć, dlaczego postanowiono celować w estetykę bliższą oryginalnej trylogii i dokonać dekonstrukcji jej bohaterów, ale nie fundamentów filmowego wszechświata. Co ciekawe, zarówno postać Rey (pierwotnie nazywanej Kirą), jak i jej relacja z wypalonym i pokonanym Lukiem z Ostatniego Jedi pochodzą właśnie z pomysłu Lucasa na epizod siódmy. O filmie Riana Johnsona (a także o obu spin-offach) twórca Gwiezdnych wojen wypowiadał się zaś bardzo pozytywnie – jak to się ma do gniewnych reakcji na wyznania z biografii Igera? W tej sytuacji dyrektor Disneya zasługuje na krytykę wyłącznie ze względu na sposób ustalenia z Lucasem dalszego kierunku sagi, o czym zresztą sam opowiada:
Lucas wiedział, że nie byliśmy zobowiązani kontraktem do podążania za jego historią, ale sądził, że kupienie zarysów scenariusza było obietnicą, że będziemy za nimi podążali. Był zawiedziony, że jego historie zostały odrzucone. Od samego początku bardzo uważałem, aby nie wprowadzić go w błąd na ten temat i wydaje mi się, że tego nie zrobiłem, ale mogłem rozegrać to lepiej. Powinienem przygotować go na spotkanie z J.J. i Arndtem i powiedzieć mu o naszej dyskusji, że zdecydowaliśmy, że lepiej będzie pójść w innym kierunku. Mogłem porozmawiać z nim o tym i prawdopodobnie uniknąć rozdrażnienia go przez zaskoczenie tą wiadomością. W efekcie na pierwszym spotkaniu dotyczącym przyszłości Gwiezdnych Wojen George poczuł się zdradzony i cały proces, który nigdy nie był dla niego prosty, niepotrzebnie się skomplikował. (…)
Rozumiem pierwotny (i dotyczący wyłącznie Przebudzenia Mocy) zawód Lucasa. Rozumiem także decyzje Igera i jego zespołu. Uważam też, że opinia twórcy na temat dokonanej przez kogoś innego kontynuacji jego dzieła zasługuje na wysłuchanie, ale nie jest prawdą absolutną. Wreszcie, nie przestaje mnie zadziwiać bezsensowność oceniania – i chwytania się każdego pretekstu do krytyki – całej trylogii przed premierą jej zwieńczenia, które może nadać całkowicie nowy kontekst reszcie. Kocham Gwiezdne wojny, ale czasem mogłyby one wywoływać mniejsze poruszenie. Wciąż jednak mam nadzieję, że nauczymy się prowadzić stonowane dyskusje na temat tych filmów. A w dalszej perspektywie kto wie, może także na ważniejsze tematy?