TCHÓRZLIWY ŚWIAT FILMU. Przed czym ucieka kino XXI wieku?
Co było główną przyczyną początkowej porażki Drzewa życia w oczach wielu? Być może (jak głosi popularny pogląd) nietypowa forma i eksperymentalna narracja, choć wydaje mi się to mało prawdopodobne, zwłaszcza w odniesieniu do częściej obcujących z kinem artystycznym osób. Sądzę, że leży ona dokładnie tam, gdzie znajduje się zarazem sedno całego mojego artykułu. Współczesna popkultura, postmodernistyczne standardy wywołały w nas specyficzny lęk przed głębszą duchowością i niemal alergię na piękno – piękno wartości i piękno estetyczne. Czytuję czasem recenzje innych – zarówno profesjonalne, jak i amatorskie – i dostrzegam w nich nierzadko niemal opętańczy lęk przed „pretensjonalnością” i „nadmiernym patosem”, przed „emocjonalną przesadą”, „sentymentalizmem” i „kiczem”, do tego stopnia, że ich twórcy zdają się nie widzieć różnicy pomiędzy emocjonalnością, na przykład, Pearl Harbor i Titanica i nie zauważać prawdziwej pretensjonalności, gdy się ona pojawia (przykład Grawitacji).
Podobnie paniczne reakcje wywołują jakiekolwiek filozoficzne zapędy dzieła – Drzewo życia, podobnie jak wiele innych filmów Malicka (i zbliżone w konwencji i ambicjach, takie jak Wszystko stracone J.C. Chandora czy nawet nieco bardziej komercyjny i oddalony od doskonałości Interstellar Christophera Nolana), oskarżane bywało o „tanie moralizatorstwo”, o to, że twórca ośmielił się czynić widzom „wykłady” na temat sensu życia i istoty egzystencji. Jak na ironię, autorzy tego typu stwierdzeń nie zauważają, iż metoda twórcza Malicka wcale nie na tym polega – lecz na oddawaniu głosu swym bohaterom, ich duszom, ich wewnętrznym pragnieniom, że z ekranu nie padają proste odpowiedzi, lecz wielkie, odwieczne pytania, od których nigdy nie uciekniemy.
W tym kontekście nie dziwi również powolne zamieranie w świadomości kinomanów filmowej klasyki, która, jak się zdaje, w dużej mierze dzieli już los klasyki literackiej, zbyt nieprzystającej do współczesnych bojaźliwych standardów myślowych zarówno samych twórców, jak i odbiorców sztuki. Nie, nie zachwyca mnie każde pojedyncze ujęcie w 2001 Kubricka. Nie zawsze zgadzam się z wnioskami Ingmara Bergmana, nie każdy z filmów Andrieja Tarkowskiego przekonuje mnie tak samo mocno. Potrafię jednak docenić, iż artyści ci (i wielu innych niegdyś tworzących, często nawet bardziej przeze mnie cenionych) dążyli niemal obsesyjnie do odpowiedzi na dręczące ludzkość od zawsze pytania, nawet jeśli często upadali pod ich ciężarem.
Co roku kina zalewają kolejne fale nie tylko wysokobudżetowych produkcji o coraz bardziej wstydliwych standardach intelektualnych, ale też siermiężnych filmowych biografii i zachodnioeuropejskich, postmodernistycznych utworów, tak bezwstydnie jednoznacznych pod względem ideologicznym, że aż niebezpiecznie zbliżających się do standardów „sztuki” propagandowej (zarówno treść, jak i forma utworów takich jak Życie Adeli czy Moonlight często przywodzi na myśl tego typu tendencje). Karierę w kinie artystycznym robią też kameralne dramaty o skromnych ambicjach, najczęściej skupione na demaskowaniu lokalnych patologii. Wojciech Smarzowski może udanie portretować marność współczesnej Polski, Andriej Zwiagincew współczesnej Rosji, możemy mieć dziś wielu solidnych filmowych rzemieślników potrafiących rzetelnie opisywać rzeczywistość, najczęściej tę “lokalną” i zazwyczaj w jej ciemnych barwach, brak nam jednak artystów kina, którzy od poprawności – tej politycznej i tej artystycznej – bardziej ceniliby nieskrępowaną twórczą wizję, bezkompromisowość i odwagę w ukazywaniu tego, co dla człowieka najważniejsze.
Podobne wpisy
W jednym z początkowych fragmentów przywołałem, w pozytywnym kontekście, nazwisko Quentina Tarantino. Nie mam najmniejszych wątpliwości co do talentu tego twórcy: to bez wątpienia ponadprzeciętnie uzdolniony reżyser i scenarzysta. Błyskotliwość dialogu, zabawa słowem, świadomość językowa, pomysłowość wizualna, wieloaspektowa nieszablonowość – jego twórczość bez wątpienia posiada wiele atutów. Zarazem jednak mierzi mnie, gdy jest on stawiany na piedestale najwybitniejszych artystów współczesnego kina, przytaczany jako jeden z najważniejszych – a czasem nawet jako najważniejszy – reżyser ostatniego ćwierćwiecza. Jeśli bowiem tak jest, to przyznać musimy, iż nasza filmowa epoka być może umie nam zapewnić – choć czasem – kinową rozrywkę na bardzo wysokim poziomie, lecz nie próbuje nawet zmierzyć się z problemami naszego życia duchowego. Wspaniale bawi się formą, lecz – jak sam Tarantino w przeważającej większości swych filmów (prócz Django właśnie) – jest zupełnie pozbawiona treści. Uznawanie tego autora za jednego z najistotniejszych od lat – mimo całego (choć nieco perwersyjnego) uroku jego twórczości – jest dla mnie kolejny dowodem na słabość dzisiejszego kina, które nie potrafi odnaleźć języka, którym wciąż mogłoby wyrażać ważne treści.
Choć w jednym z początkowych fragmentów wspomniałem, iż kultura popularna nie będzie w moich rozważaniach elementem dominującym, na koniec muszę do niej powrócić. Wraz z zatarciem się granic pomiędzy nią a sztuką ambitną zyskała ona bowiem przemożny wpływ na kulturę jako całość i na trwałe zmieniła jej oblicze. Wprowadziła dyktat wszechobecnej prostoty i łatwej przyswajalności, niemal autorytatywny nakaz bezpretensjonalnej rozrywki czy dobrej zabawy bez zobowiązań poprzez kolejne generacje filmów o coraz bardziej bezwstydnie niskich standardach myślowych. Poprzez kolejne generacje skrojonych na łatwy zarobek, czasami niemal w całości wygenerowanych komputerowo produkcji wytworzyła w widzach fałszywe przekonanie, że owa rozrywka możliwa jest wyłącznie przy kolejnych Szybkich i wściekłych czy Twarzach Greya i że nie możemy cieszyć się kinem, nie obrażając własnej inteligencji.
Nie uważam kina za najdoskonalszą ze sztuk. Pod względem oddziaływania na wyobraźnię, pobudzania do kreatywności intelektualnej i wyrażania idei oddaję pierwszeństwo literaturze. Kino jednak, jak żadna inna z dziedzin sztuki, posiadło poprzez możliwość wieloaspektowego oddziaływania na naszą świadomość szczególną moc w obrazowaniu naszych uczuć, w portretowaniu naszego świata duchowego niekoniecznie za pomocą słów, lecz czasem za pomocą jeszcze mocniej oddziałującego obrazu czy dźwięku. To ta właśnie moc czyni je szczególnym, sprawia, że jest ono w stanie przekroczyć granice fikcyjnych konstrukcji fabularnych, sięgnąć naszej duszy i wyrazić jakąś jej część. Lecz ową moc właśnie, jak się zdaje, zagubiliśmy dziś i wciąż brak nam odwagi, by wyruszyć na jej poszukiwanie.
korekta: Kornelia Farynowska