STRACH MA KOLOR RÓŻOWY. Podsumowanie V edycji Splat!FilmFest
Inną niemiecką propozycją było Gdzie nie pada cień w reżyserii Esther Bialas, historia Hanny, młodej dziewczyny, która wraca do domu po kilku latach nieobecności. Rodzinne miasto nie wita jej przyjaźnie, gdyż mieszkańcy wciąż pamiętają okoliczności śmierci jej matki. Podobno była czarownicą, która zwabiła trzech okolicznych mężczyzn na bagna, gdzie ich zamordowała. Dziewczyna wie, że za tą historią kryje się więcej, ale równocześnie wolałaby żyć bez takiego bagażu. Wkrótce poznaje swoją rówieśnicę, Evę, która wydaje się znać Hannę lepiej niż ona sama. Tymczasem w okolicy zaczynają znikać ludzie mający wcześniej kontakt z główną bohaterką.
Fabularne niespodzianki bardzo łatwo przewidzieć, twist odgadnie każdy, zanim jeszcze pojawią się jego pierwsze sygnały, a straszyć może co najwyżej telewizyjna realizacja. Nie pomaga to opowieści, która czerpie garściami z kina grozy, ale nie proponuje nic nowego. To, co jednak udało się twórcom, to relacja między Hanną i Evą, oparta na wzajemnej fascynacji, lekko zabarwiona erotyzmem, ale aż do końca nieokreślona. Aż szkoda, że scenariusz Leny Krumkamp idzie w stronę banalnego, rzekomo zaskakującego rozwiązania, zamiast spróbować uczynić z ich związku coś mniej oczywistego.
Perspektywa dziecka oraz jego relacja ze śmiercią są niezwykle popularnymi tematami w hiszpańskojęzycznym kinie grozy, by wymienić tylko klasycznego Ducha roju czy też twórczość Guillermo del Toro. Brazylijski Cień ojca w reżyserii Gabrieli Amaral nie proponuje nic nowego w tym temacie, wykorzystując filmowe dokonania poprzedników, jak również literaturę – w finale twórcy inspirują się legendarnym opowiadaniem W.W. Jacobsa, Małpią łapką. Zanim jednak fantastyka dojdzie do głosu, oglądamy realistyczną historię kilkuletniej Dalvy przekonanej o swoich magicznych możliwościach. Dziewczynka mieszka w biednym mieszkaniu, bez matki, której rolę stara się zastąpić siostra ojca, podczas gdy ten zaczyna widzieć w pracy na budowie tajemniczą postać. Tęsknota za matką sprawia, że dziecko szuka sposobu na przywrócenie jej do życia.
O ile poszczególne elementy są tu udane, na czele z upiornym wątkiem psychicznie wycieńczonego ojca, który powoli przypomina żywego trupa (podobnego do tych, które mała Dalva ogląda namiętnie w telewizji), całość jest niespecjalnie interesująca. Być może dlatego, że więcej tu niedopowiedzeń niż konkretów, a elementy fantastyczne są niejako pochodną tragedii i żałoby, z której najwyraźniej zarówno ojciec, jak i córka wciąż nie wyszli. Tym samym Cień ojca sprawdza się lepiej jako dramat psychologiczny; fani horroru wyjdą z seansu raczej niepocieszeni.
Również z Brazylii pochodzi Nocna zmiana, horror o pracowniku kostnicy, który potrafi rozmawiać z niedawno zmarłymi. W większości są to uliczny gangsterzy, rzecz jasna nieprzygotowani na spotkanie ze śmiercią. Dlatego też Stênio spełnia ich ostatnie życzenia i wysłuchuje finalnych słów, pełniąc rolę współczesnego Charona, który pomaga im w drodze na tamtą stronę. Szkoda, że ten fascynujący pomysł jest podstawą raczej ogranej historii o zdradzie, zazdrości i zemście. Żona mężczyzny bowiem przyprawia mu rogi, a ten, aby pozbyć się konkurenta, wykorzystuje zdobytą w kostnicy wiedzę o świecie przestępczym. Wkrótce Stênio straszony jest z zaświatów.
Film Dennisona Ramalho nie bawi się w półśrodki, stosując wachlarz wypróbowanych sposobów, na czele z jump scare’ami i głośnymi efektami dźwiękowymi, aby opowiedzieć typową historię o duchach. Główny bohater staje się ofiarą własnej intrygi, słusznie cierpiącą katusze, ale równocześnie sprowadzającą zagrożenie na własne dzieci. Nocna zmiana nie wychodzi poza schemat, realizacyjnie będąc kinem przyzwoicie zrobionym, choć nieco za długim. Jego największa wada dotyczy jednak tego, czym ten film mógł być, gdyby twórcy skupili się bardziej na swoim pomyśle wyjściowym. Ten jest porzucony po 30 minutach i zastąpiony klasycznym straszakiem.
To samo można powiedzieć o Kwantum krwi Jeffa Barnaby’ego – tu również pierwszy akt proponuje zupełnie inną historię niż to, co dostajemy później. Akcja rozgrywa się na początku lat 80. w rezerwacie dla Indian. Pewnego dnia mieszkańcy zaczynają dostrzegać niepokojące rzeczy – wypatroszone ryby ożywają, ludzie wpadają w szał i gryzą innych, matka zjada własne nowo narodzone dziecko. Atmosfera rodzącej się paniki w obliczu epidemii żywych trupów jest tu pokazana w sposób bezlitosny dla małej społeczności, gdy wtem akcja przenosi się o kilka miesięcy do przodu, a normalny świat zostaje zastąpiony rzeczywistością rodem z The Walking Dead.
Szczerze mówiąc jestem już znudzony faktem, że każdy dziś film o żywych trupach musi dziać się podczas apokalipsy zombie. Na szczęście Barnaby ma pomysły, aby ukazać ją z innej perspektywy – okazuje się, że Indianie są odporni na trupi wirus, co czyni ich schronienie miejscem bezpieczniejszym niż każde inne. Mogliby zapewnić azyl dla tych, którzy tego potrzebują, ale kiedy nagle stają się uprzywilejowaną nacją, niektórzy z nich myślą wyłącznie w kategoriach dziejowej sprawiedliwości. To, rzecz jasna, musi prowadzić do katastrofy. Społeczna tematyka jest tu obecna do samego końca, ale Kwantum krwi znajdzie swoich fanów przede wszystkim wśród miłośników bardzo krwawego kina o żywych trupach. W swojej kategorii rzecz solidna, nawet jeśli ograna.
Akcja W skórach demona rozgrywa się pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy w Stanach Zjednoczonych wybuchła panika związana z działalnością kultów satanistycznych i przypisywanym im zbrodniom. Trzy młode dziewczyny jadą na koncert muzyki metalowej, aby na miejscu zaznajomić się z trzema chłopakami podróżującymi w obskurnym vanie. Po imprezie cała szóstka postanawia kontynuować picie i rozmowy (z nadzieją na coś więcej). Równocześnie z informacji medialnych dowiadujemy się o działalności seryjnego mordercy, który zawsze zabija po trzy osoby.
Film w reżyserii Marca Meyersa początkowo może kojarzyć się ze Złym towarzystwem Victora Salvy, gdzie aż do samego końca nie wiedzieliśmy, czy psychopatycznym mordercą jest Eric Roberts, czy Lance Henriksen (a obaj pasowali). Tutaj też bardzo szybko uświadamiamy sobie, że za serię zabójstw odpowiadają słodkie dziewuszki lub chłopaczki z furgonu, ale twórców wcale nie interesuje zabawa w ciuciubabkę. Po 25 minutach akcja filmu zamyka się w wielkim domu, a my otrzymujemy raczej standardowy thriller z paroma śmiesznymi momentami, gdzie jedna grupa chowa się przed drugą, a przypadkowi goście kończą w nieprzyjemny sposób. Najciekawsza jest tu motywacja stojąca za morderstwami oraz próba przewrotnej krytyki religii, w tym przypadku katolickiej, czemu trudno się dziwić, skoro twarzą kościoła jest Johnny Knoxville. Całość mogłaby być bardziej oryginalna, zabawniejsza oraz sprawniej opowiedziana, ale ostatecznie seans W skórach demona nikomu krzywdy nie zrobi. Może poza satanistom.