STRACH MA KOLOR RÓŻOWY. Podsumowanie V edycji Splat!FilmFest
Sekcja STRASZNIE ŚMIESZNIE oferowała kilka weselszych doznań. I jak lubię horrory nowelowe, tak Pudełko ze strachami jest mocno poślednim przedstawicielem tej formy, próbującym igrać ze schematami gatunkowymi, ale w sposób wyjątkowo toporny. Jest to zgrywa miejscami nieudolna (epizod z wilkołakami), rzadko faktycznie zabawna (The Night He Came Back Again! Part IV: The Final Kill cudownie kpi ze slasherowo-sequelowych rozwiązań), aż za bardzo zapatrzona w postmodernizm Domu w głębi lasu. Bo o ile tamten film w inteligentny sposób bawił się konwencjami kina grozy, twórcom Pudełka ze strachami zwyczajnie brakuje talentu do tego, aby ich film zamienił się w coś więcej niż tanią parodię. Ostatecznie, podobnie jak większość horrorów nowelowych, jest to pozycja nierówna, oferująca kilka pomysłowych i zabawnych momentów, ale na dłuższą metę po prostu męcząca.
Tymczasem w prowokacyjnie zatytułowanym Come to Daddy Elijah Wood spotyka się z nigdy niewidzianym ojcem (Stephen McHattie, Pontypool). Początkowo film sprawia wrażenie tragikomedii o niezręcznej próbie nawiązania relacji między dwoma mężczyznami połączonych ze sobą wyłącznie więzami krwi. Ojciec to pustelnik o często nieobecnym spojrzeniu, niechętny wspominaniu przeszłości, syn zaś w pierwszej scenie wygląda, jakby urwał się z planu Dzieci kukurydzy, ze swoim wielkim kapeluszem i niewinną aparycją. Pozory jednak mylą – papa szybko sprawdza każdy blef synka, który chwali się złotą komórką, piękną karierą w przemyśle muzycznym i przyjaźnią z Eltonem Johnem. Wkrótce wychodzą na jaw również sekrety starszego z mężczyzn. Wtedy też film Anta Timpsona zamienia się w czarną komedię, wprowadzając kolejne oryginalne postaci (z twarzami Martina Donovana i Michaela Smileya) i potwierdzając wysłużoną tezę, że jaki ojciec, taki syn. Zabawa jest nie najgorsza, choć podejrzewam, że tylko na raz – liczne fabularne niespodzianki zaskakują i bawią, ale służą niezbyt zapadającej w pamięć rozrywce.
Niezmordowany Takashi Miike wraca do kina gangsterskiego, kręcąc Pierwszą miłość, szaloną opowieść o spotkaniu młodego boksera, który właśnie dowiedział się, że ma guza mózgu, z otumanioną narkotykami dziewczyną, wykorzystywaną jako prostytutka. Obojgu przestaje zależeć na swoim życiu, oczywiście do momentu, kiedy wpadają na siebie. I nagle, kompletnie nieświadomi, lądują w środku wojny między japońską a chińską mafią, wywołaną przez nieprzemyślaną intrygę ambitnego gangstera i skorumpowanego policjanta.
Mamy tu zatem parę niewinnych bohaterów oraz przewrotność losu, która umieszcza ich w bardzo złych okolicznościach, ale równocześnie wydaje się im sprzyjać. Jest ironia, masa czarnego humoru i nie mniej krwi. Dzieje się w nowym filmie Miikego, oj dzieje, ale równocześnie, śledząc rozwój wypadków, można dojść do konstatacji, że takie kino Japończyk kręcił już w latach 90. I wtedy było ono żywsze, brutalniejsze, ale przede wszystkim świeże.
Prawdopodobnie najbardziej kolorowym, ale i pokręconym filmem tegorocznej edycji Splat!FilmFest była wyświetlana w sekcji WTF komedia Tam, gdzie trawa jest bardziej zielona – absurdalny obraz amerykańskich przedmieść. Trudno tu mówić o jakiejkolwiek fabule, gdyż jest to właściwie zlepek epizodów z życia dwóch zaprzyjaźnionych ze sobą sąsiadek i ich rodzin. A wszystko zaczyna się tego, że jedna z kobiet oddaje swoje dziecko drugiej, tak jakby było ono niepotrzebną rzeczą.
Problem, jaki mam z filmem Jocelyn DeBoer i Dawn Luebbe, które go napisały, wyreżyserowały i zagrały w nim główne role, dotyczy w dużej mierze jego luźnej konstrukcji, niepodporządkowanej jakiejś wiodącej myśli. Łatwo wyśmiewać przedmieścia z dążeniem ich mieszkańców do doskonałości, harmonii i radości w każdej możliwej sytuacji. Gorzej, że za tym surrealistycznym obrazem kryje się pusty śmiech. Niektóre sceny są perełkami absurdalnego humoru, wykonanie jest w swej cukierkowości niepokojące, bliskie wrażliwości Johna Watersa, a DeBoer i Luebbe cudownie odgrywają pozorną perfekcję swych bohaterek. Ale po seansie trudno było mi stwierdzić, o czym właściwie była ta trawa i czemu była aż tak zielona.
Warszawski Splat!FilmFest ma to do siebie, że wyświetlane na paru salach seanse nakładają się na siebie i niektóre tytuły trzeba poświęcić dla innych (w Lublinie nie ma tego problemu). Najbardziej szkoda mi bloków z krótkimi metrażami, gdyż te zawsze oferują oryginalność treści, a przede wszystkim formy, której w dłuższych metrażach często nie widzimy. Przyznam, że zabrakło mi w tym roku takiej rewelacji, jaką w poprzedniej edycji był niemiecki Luz – nowatorska oprawa zasługiwała na podziw. Najbliższe tego były Kosmiczne maszyny, które zachwyciły mnie audiowizualnie, ale teledyskowy rodowód decydował o narracyjnym ubóstwie.
Nowy Splat dał nam dawkę mocnych wrażeń za sprawą zajrzenia do brudnego i śmierdzącego mieszkania Fritza Honki oraz kolejnej, całkowicie oryginalnej wizji duetu Benson–Moorhead. Jak na ironię, największe emocje wzbudziły we mnie w tym roku filmy pozbawione horrorowej oprawy – Bacurau oraz Niesamowicie krótki weekend – a jednym z najlepszych obrazów festiwalu była absurdalna komedia Deerskin. I nawet spotkanie z Lovecraftem zasadzało się przede wszystkim na pokazie obrzydliwości i przepięknie wyglądającego szaleństwa. Jeśli ktoś mnie zapyta, czego najbardziej bałem się na piątej odsłonie Splat!FilmFest, odpowiem, że koloru różowego.