search
REKLAMA
Felietony

REŻYSER TO NIE WSZYSTKO. Niedoceniane zawody filmowe

Radosław Dąbrowski

26 marca 2018

REKLAMA

W wyborze filmu sympatycy kina sugerują się jego tematem, obsadą aktorską bądź reżyserem. Produkowanie utworu ekranowego to jednak praca zespołowa i o wielu innych twórcach, niestety, często się zapomina.

Reżyser uchodzi za tego, który nadaje filmowi ostateczny kształt. Podpisuje się pod danym utworem swoim nazwiskiem. Powszechnie wypowiadając się o konkretnym dziele, mówimy bądź piszemy „w filmie tego reżysera”. Przypomina to postrzeganie filmu niczym książki, chociaż przecież i w świecie literatury nie wszystko jest zależne od pisarza (np. ze względu na ingerencję w utwór osoby dokonującej korekty bądź redagującej tekst).

W historii X muzy pojęcie „reżysera totalnego” właściwie należy uznać za wymarłe. Trudno byłoby wskazać twórców pokroju Bustera Keatona czy Charlesa Chaplina, odpowiadających za główną rolę, reżyserię, scenariusz, nierzadko także montaż czy nawet (w przypadku drugiego z nich) ścieżkę dźwiękową. Zapewne najbliżej do tej pozycji Clintowi Eastwoodowi czy Woody’emu Allenowi, niemniej z biegiem czasu takie przypadki pojawiają się coraz rzadziej.

Zacznijmy od podstawy dla powstania danego filmu, czyli scenariusza. Pomijam przypadki, gdy za skrypt odpowiada reżyser utworu. Wówczas od samego początku autor przyszłego dzieła decyduje o jego strukturze, o tym, jaka to będzie opowieść. Chcę się skupić na wyraźnej granicy pomiędzy osobą piszącą scenariusz a twórcą bazującym na nim podczas późniejszego procesu filmowania historii.

Scenariusz znajduje się w pewnym rozciągnięciu pomiędzy literaturą a filmem, a sam scenarzysta relatywnie często traktowany jest jako wyrobnik, dostawca pewnego surowca. Można się zastanowić, na ile w ogóle potrzebny jest ktoś osobny do napisania danego tekstu, skoro później i tak niemalże wszystko odbywa się zgodnie z wizją reżysera (w efekcie scenariusz zaczyna pełnić rolę „podkładki” do zaakceptowania danego projektu przez dyrekcję i umożliwia skierowanie filmu do produkcji). A jednak nie brakuje przypadków, gdy scenarzysta pełni naprawdę ważną rolę, o której często się zapomina. Do tego jeszcze przejdziemy.

Można zapytać po ilu znakomitych filmach, w trakcie których oglądania pochłonęła nas historia, a nie znaliśmy wcześniej nazwiska scenarzysty, postanowiliśmy je poznać i zwrócić na nie szczególną uwagę podczas napisów końcowych bądź po powrocie do domu zajrzeć do bazy danych? Ludzie zerkają na wykaz członków obsady aktorskiej, na zestaw pojawiających się w oglądanym utworze piosenek czy po prostu chcą jeszcze pokontemplować po seansie, nie opuszczając w pośpiechu sali kinowej (co często znakomicie oddaje jakość dzieła). Nazwisko scenarzysty nie wydaje się jednak tym, na co by wyczekiwali i generalnie kapitalną opowieść na poziomie scenariuszowym wiąże się z reżyserem. W drugą stronę również to działa. Wszelakie dziury fabularne, błędy rzeczowe czy naiwne rozwiązania dramaturgiczne sprawią, że w przyszłości widzowie będą je kojarzyć z autorem obejrzanego filmu, zaś nie człowiekiem, który napisał do niego skrypt.

Naturalnie odrębną rzeczą jest to, ile rzeczywiście zostaje sfilmowane zgodnie z delegowanym do produkcji scenariuszem, a w jakim stopniu dochodzi do modyfikacji. Nieraz możemy usłyszeć o zrezygnowaniu z nakręcenia danej sceny bądź nawet wycięciu jej (już po powstaniu). Być może zgodnie z pierwotną myślą (scenarzysty) wszystko miało ręce i nogi, ale intencja reżysera/producenta na planie zdjęciowym okazała się złowieszcza. I znowu – w drugą stronę także to działa. Być może pojawia się scena, której nikt wcześniej nie zaplanował i nagle, jako rezultat instynktu, autor filmu wpadł na pomysł, aby ją wprowadzić. Właściwie nie muszą być to nawet diametralne posunięcia. Może to być dodanie pojedynczej partii dialogowej albo nowego rekwizytu. Możemy wspomnieć o słynnej scenie z podpalaniem wypełnionych spirytusem kieliszków w barze w Popiele i diamencie (1958). Jej idea przypisywana jest nie reżyserowi Andrzejowi Wajdzie, ani nawet współscenarzyście Jerzemu Andrzejewskiemu, lecz asystentowi tego pierwszego – Januszowi Morgensternowi. Bez po-seansowego wniknięcia w filmowe kulisy, pozostanie jednak myśl, że cóż to za majstersztyk Wajdy z wprowadzeniem takiego wątku.

REKLAMA