REBEL MOON – wersja reżyserska. Krew, seks i więcej fantasy, zamiast science fiction
Mam takie wrażenie, że Zack Snyder pierwszymi wersjami swoich filmów sonduje rynek widzów, a ma już przygotowane te pełne. Niezbyt rozumiem to podejście, bo ogólnie przynosi więcej strat niż zysków, a chciałbym, żeby powstała trzecia część sagi Rebel Moon, ale już w wersji reżyserskiej, bo widać, że w przypadku tego tematu ma ona sens. Ma sens zaprezentowanie krwistego, pierwotnego świata space i heroic fantasy, rządzonego przez klasyczne prawa tego gatunku, a tylko pokątnie romansującego z science fiction. Poprzednie wersje dostały ode mnie odpowiednio 8 i 6 gwiazdek na 10. Pierwsza część Dziecko ognia zawsze była spójna, chociaż trzeba było przymknąć oko na te nieznośne Snyderowskie slow motion. Treści jednak nie brakowało, jak również tajemnic. Druga część odwrotnie, nieznośne slow motion równie nieznośnie połączyło się z patosem i treściowymi uproszczeniami, a więc director’s cut uratował Zadającą rany. Teraz dwie część noszą inne tytuły – pierwsza została przemianowana na Czarę krwi, a druga nosi tytuł Klątwa przebaczenia. Trwają w porównaniu z pierwotnymi wersjami prawie 6,5 godziny. To o dwie godziny więcej materiału, żeby poznać tę historię, która dopiero teraz w pełni zasłużyła na epickość.
A powinna rozwinąć skrzydła ostatecznie w trzeciej części trylogii. Snyder nie powinien się poddawać, chociaż usłyszał już tyle niepochlebnych opinii. Czas w historii filmu ma niebagatelne znaczenie. Ileż wartościowych tytułów w historii fantasy i science fiction byśmy nie mieli, gdyby to publiczność decydowała w zamierzchłych czasach ich premier o tym, czy mają zostać, czy zniknąć z rynku, a nawet: czy powinny być kręcone. Wiem, że nie ma sensu kręcić filmów, jeśli nie będzie odbiorców, ale po pierwsze odbiorca negatywny, to również widz, a po drugie nieraz jest tak, że filmowcy robią filmy dla kolejnych pokoleń, a nie tego, które pójdzie do kina na premierę. My jako widzowie nie powinniśmy przeceniać ponadczasowej wartości naszej opinii. Przyjdą nasze dzieci i będą miały inną. Świat nadal będzie istniał w swoim naturalnym porządku. Tak więc, co z tego, że dałem kiedyś 8 i 6 kolejnym częściom Rebel Moon. Przyszli inni i powiedzieli, że to szmira. Cóż mam poradzić, niż tylko pójść dalej bez żalu i utyskiwania. Podobnież narzekałem na męczącą muzykę w owych produkcjach Snydera. Wersje reżyserskie tego nie zmieniły, więc niestety, takiej epickiej sagi nie zapamiętam ze względu na wspaniałą ścieżkę dźwiękową. Zbyt krótkiej głębi ostrości reżyser również nie poprawił. Slow motion zostało na tym samym poziomie, chociaż paradoksalnie z jego odbiorem jest lepiej.
A to dzięki wprowadzeniu mnóstwa nowych scen i wątków, w których slow motion nie występuje. To pierwotne więc w sensie procentowym zmniejszył swój udział w produkcji, a nawet jeśli występuje w scenach dodanych, to nie jest tak patetycznie kłujące w oczy jak Kora machająca sztandarem Macierzy na wznoszącej się ponad pole bitwy skale, niczym amerykański żołnierz po zdobyciu Iwo Jimy. Tak więc znalazłem już pierwszą zaletę wersji reżyserskiej. Kolejną jest jaśniejsza lokacja gatunkowa w fantasy ze względu na rozszerzenie sekwencji na temat magii. Dotyczy to zarówno królewskiego robota seneszala Jimmiego, księżniczki Issy, jak i bogini Rue Kali, której siła jest używana np. do skoków nadprzestrzennych oraz, co ciekawe, rekonstrukcji ciała admirała Noble’a, włączają w to neurotransmisje, w których łączy się on z regentem Balisariuszem. Jego wątek również został rozszerzony. Widać go teraz mocniej jako ludzką postać, a nie figurę, której działania posiadały w oryginalnych wersjach filmów o wiele mniejsze znaczenie niż czyny Noble’a. Co do estetyki, ogólnie się nie zmieniła w swoim stylu, lecz przybyły elementy krwi oraz seksu. W obu głównych i odważnych sekwencjach widz może podziwiać Sofię Boutellę. A tak na marginesie dodam, że z perspektywy lat widzę, co się stało z erotyką w kinie. Dzisiaj Zack Snyder decyduje się wprowadzić do filmu „odważne” sceny seksu, a tak naprawdę pokazuje tylko kobiece piersi i kawałek pośladów. Czasy się najwyraźniej zmieniły, ale niech mu będzie, że to odwaga, decydująca o wysokiej kategorii wiekowej, czyli 18+. Oczywiście zdecydowały o tym również bogaty w przekleństwa język i sceny przemocy, ale i w tym zakresie z historii kina wiemy, że Snyder zaledwie musnął brutalne kino eksploatacji. Nie ilość krwi decyduje o przerażeniu widza, lecz odczucie, że przemoc jest prawdziwa. U Snydera tak nie jest. Przemocy jest mnóstwo, krew tryska z ludzi jak z fontann, głowy rozpadają się jak przestrzelone arbuzy, a wszystko to w slow motion i okraszone rozbłyskami broni energetycznej. Typowe fantasy zrobione efektownie, patetycznie i bez emocjonalnego cieniowania. Czy to źle?
Niektórzy uznali i nadal będą uważać, że wersje reżyserskie Rebel Moon, są podobnie męczące, co te oryginalne. Tym razem jednak męczarnia będzie trwała nie 4, a 6 godzin. Dla mnie cały problem z Rebel Moon polega na krnąbrności Snydera, co do niektórych zabiegów. Widać to zwłaszcza w rozdziale 2. pt. Klątwa wybaczenia. Zakochał się on bez pamięci w zwolnieniach tempa, podniosłym klimacie, motywach starożytnych oraz „dotykaniu zboża”. Gladiator najwidoczniej w jego głowie wiecznie żywy. W rzeczy samej Rebel Moon przypomina trochę western i mit, a technologia jest jedynie dodatkiem do bardzo pierwotnej opowieści o charakterze eposu. Niestety nawet w wersji reżyserskiej zabrakło tego zmysłu zręcznego konstruowania fabuły bez zbędnych dłużyzn, który jest obecny w rozdziale pierwszym sagi. Chociaż więc materiału jest więcej, a Djimon Hounsou bardzo chciał wrócić do swoich afrykańskich korzeni, prezentując etniczny zaśpiew, podstawowe błędy nie zostały naprawione. Utrzymuję więc ocenę drugiej części wersji reżyserskiej na tym samym poziomie, co wersji oryginalnej, podobnie zresztą zdecydowałem się zrobić w stosunku do pierwszej części, chociaż jej reżyserska wizja jest o wiele szersza i lepsza. Ocena była pierwotnie jednak na tyle wysoka, i to z zapasem, że niesprawiedliwie byłoby ją podwyższać. Snyder powinien być zadowolony.
Kręcenie wersji reżyserskich to zawsze ryzyko. Zack Snyder zapewne zdawał sobie z tego sprawę. Cokolwiek mówił oficjalnie, pewne jest, że zrobienie Rebel Moon było od lat dla niego marzeniem, które wreszcie spełnił. Widzowie w tym procesie nie musieli mieć aż tak kluczowego znaczenia. Wersje reżyserskie zaś nosił w planach od samego początku. Albo więc chciał, żeby ludzie mieli wybór, albo sam nie mógł się zdecydować, które wątki poruszyć, a które usunąć, albo wręcz liczył się z tym, że może nie nakręcić trzeciej części, stąd tak długie dwie. Mnóstwo wątków jednak nie zostało wytłumaczonych, więc trzeci rozdział jest koniecznością. Co z Issą? Przecież, jak stwierdza Rue Kala w rozmowie z Korą, pewnego dnia to właśnie Zadająca Rany ma obudzić boskie siostry. Ten moment, a nie śmierć Noble’a i Balisariusza, wydaje się kulminacją sagi. Mam nadzieję, że Snyder to wie i postąpi tak samo uparcie, jak wobec swojego stylu na przestrzeni lat swojej pracy filmowca. Upartości życie powinno go było nauczyć. Zbyt daleko już poszedł w realizacji tego życiowego marzenia, żeby zostawić Rebel Moon bez zakończenia. A poza tym to właśnie trzecia część może jeszcze zmienić odbiór całości trylogii, która z biegiem lat nabierze smaku jak pite hektolitrami w świecie fantasy magiczne wino.