PRAWDZIWY BÓL. Polska Eisenberga [RECENZJA]
Jeżeli Hollywood przyjeżdża do Polski, to najczęściej tylko w jednym celu – aby nakręcić film o Holocauście. Możemy się na ten fakt zżymać, ale Zagłada, a szerzej – II wojna światowa, po dziś dzień jest naszym głównym tematem eksportowym. Lista nazwisk nie jest długa, ale jakże zacna: Steven Spielberg, Roman Polański, Jonathan Glazer. Teraz dołącza do nich Jesse Eisenberg. Różnica jest taka, że w Prawdziwym bólu Holocaust jest jedynie pretekstem. Pretekstem do tego, aby opowiedzieć o nadwyrężonej relacji rodzinnej i podróży, która – tak jak w każdym dobrym filmie drogi – okazuje się ważniejsza od celu.
Wycieczka zaczyna się od lotniska JFK w Nowym Jorku („granego” w filmie przez lotnisko w Radomiu). To właśnie tam spotykają się kuzyni: David (Jesse Eisenberg) i Benji (Kieran Culkin). Kiedyś nierozłączni, dziś znajdujący się na całkowicie przeciwległych biegunach egzystencji. David jest zapracowanym marketingowcem, dzielącym życie z żoną i dzieckiem. Benji natomiast pomieszkuje w matczynej piwnicy, spędzając czas na oglądaniu telewizji i paleniu zioła. Pierwszy jest introwertykiem, zamkniętym w słoiku z napisem „nerwica natręctw”, drugi – ekstrawertykiem, wykazującym dość wyraźne symptomy choroby dwubiegunowej. Choć niekoniecznie o tym wiedzą, razem tworzą duet idealny: jeden uzupełnia drugiego i vice versa. Do Polski bohaterowie przyjeżdżają, aby uczcić pamięć zmarłej babci – Żydówki, która przeżyła horror obozu koncentracyjnego. Żywiołowy Benji szybko zaczyna jednak rozsadzać strukturę wycieczki, zamieniając skrzętnie zorganizowany heritage tour w specyficzną komedię sytuacyjną – taką, w której puenta większości żartów kończy się dla widza gulą w gardle. Charakter scen zmienia się niepostrzeżenie, podążając za nagłymi wahaniami nastrojów bohatera: od euforii po depresję, od niekontrolowanego wybuchu śmiechu do jeszcze mniej kontrolowanego wybuchu, no cóż, płaczu.
Prawdziwy ból to dla Jesse’ego Eisenberga – reżysera, scenarzysty, producenta i odtwórcy jednej z głównych ról – film szczególny, bo szalenie osobisty. Aktor po raz pierwszy przyjechał do Polski w 2008 roku, z powodów stricte sentymentalnych. Chodziło o zobaczenie kraju swoich przodków, odwiedzenie Krasnegostawu – miasteczka, w którym urodziła się jego ukochana babcia. W Prawdziwym bólu Eisenberg czerpie z tego doświadczenia pełnymi garściami. W filmie pojawia się kamienica, w której przed wojną mieszkała jego rodzina od strony matki. Wszystkie miasta pojawiające się na ekranie – a zatem Warszawa, Lublin i Krasnystaw – to miasta, które Eisenberg rzeczywiście odwiedził w 2008 roku razem z żoną.
Poddając własne wspomnienia fikcyjnej obróbce, Amerykanin potrafi uderzyć od czasu do czasu w tony uniwersalne. Zgodnie z tytułem Prawdziwy ból okazuje się filmem o cierpieniu, a konkretniej – o sposobie/sposobach jego przeżywania. Jak zachować się podczas grupowej wycieczki do obozu koncentracyjnego? Jak poradzić sobie z trudnymi wiadomościami, które docierają do nas na każdym kroku? Cierpieć w milczeniu czy werbalizować swoje uczucia i obarczać nimi innych ludzi w poszukiwaniu pocieszenia? Eisenberg, i chwała mu za to, nie odpowiada na żadne z tych pytań jednoznacznie. David i Benji to oczywiście bohaterowie z krwi i kości (znakomicie zagrani przez Eisenberga i Culkina), ale również modele, za pomocą których reżyser przedstawia nam dwie skrajnie różne strategie radzenia sobie z emocjonalnym ciężarem holocaustowej wycieczki oraz – szerzej – trudami codziennego życia. Jeżeli doszukiwać się w Prawdziwym bólu jakiegoś przesłania, to brzmiałoby ono zapewne: cierpienie jest niemiarodajne. Żaden ból nie jest – przepraszam za określenie – bardziej prawdziwy i wszyscy musimy radzić sobie z nim na własnych zasadach.
Z perspektywy polskiego widza najciekawszym aspektem filmu są, rzecz jasna, lokacje. Najwyraźniej potrzeba było filmowca zza granicy, aby współczesna Polska nareszcie zaczęła wyglądać na ekranie jak Polska, w której możemy się przejrzeć; tzn. pozbawiona glamouru charakterystycznego dla komedii romantycznych oraz turpistycznego brudu dramatów Wojciecha Smarzowskiego. W Prawdziwy bólu oglądamy kraj kontrastów: eleganckich wieżowców i rozpadających się kamieniczek, dużych miast i malutkich miejscowości, ekskluzywnych hoteli i zarośniętych cmentarzy żydowskich. Najbardziej imponująca sekwencja filmu rozgrywa się jednak nie w Warszawie czy Lublinie, ale wewnątrz pociągu InterCity. Kamera kierowana przez Michała Dymka, wybitnego operatora młodego pokolenia, podąża za bohaterami, a my przecieramy oczy ze zdumienia, rozpoznając znajome korytarze i siedzenia: oto hollywoodzkie gwiazdy w anturażu, który znamy z codziennego życia.
Gdyby Prawdziwy ból był kiepskim filmem, to napisałbym, że warto wybrać się do kina choćby tylko dla tego wyjątkowego, na ten moment właściwie niepowtarzalnego uczucia. Całe szczęście jest dokładnie na odwrót. Film Eisenberga jest wzruszający i zabawny, świetnie napisany (nagroda im. Waldo Salta podczas festiwalu w Sundance) i równie dobrze zagrany (w kuluarach przebąkuje się coś o potencjalnej nominacji oscarowej dla Culkina). To komediodramat na miarę, sam nie wiem, najwybitniejszych osiągnięć Alexandra Payne’a albo Noah Baumbacha. Jeden z najlepszych filmów roku – tak po prostu.