DZIKI ROBOT. Stalowa gigantka [RECENZJA]
W tytule Dzikiego robota zaszyfrowany jest oksymoron. No bo jak robot, coś zaprogramowanego i stworzonego przez człowieka, może być dziki, a zatem przynależący do świata natury. Podobnego triku użył niegdyś Anthony Burgess, tytułując swoją najsłynniejsza, zekranizowaną przez Kubricka powieść Mechaniczna pomarańcza. Posiłkując się książką Burgessa, Kubrick opowiadał o tym, że prawdziwej natury człowieka – jakakolwiek by ona nie była – nie da się zmodyfikować. Dziki robot jest o czymś dokładnie odwrotnym: o tym, że można wyjść poza własne oprogramowanie, poprzez kontakt ze społeczeństwem.
Opozycje są w filmie Chrisa Sandersa jasne. Roboty i zwierzęta. Technologia (kultura) i natura. Życie i śmierć. Zaczynamy, a jakże, od zderzenia dwóch światów. Tajfun sprawia, że robot z serii Rozzum (Lupita Nyong’o) trafia na bezludną wyspę. Przekonany o tym, że został zamówiony przez któregoś ze zwierzęcych tubylców, Rozzum 7314 – a wkrótce po prostu Roz – rozpoczyna poszukiwania nowego właściciela. Spotyka się jednak z odrzuceniem. Zwierzęta widzą w nim/niej śmiertelne zagrożenie – potwora, który przybył na wyspę, aby przejąć nad nią kontrolę. Nikt nie chce pomocy, nikt jej nie potrzebuje. Nikt oprócz cwaniakowatego, a w głębi duszy boleśnie samotnego lisa Kapusia (Pedro Pascal) i osieroconego gąsiorka Jasnodziubka (Kit Connor). Przygotowanie drugiego z nich do zimowej migracji staje się od tej pory naczelnym zadaniem robota.
Animacja Sandersa, oparta na bestsellerowej powieści Petera Browna, okazuje się w pierwszej kolejności filmem o przyjaźni i rodzicielstwie. Wychodzeniu ze strefy komfortu, otwieraniu się jednostki na społeczeństwo i vice versa. Relacje w Dzikim robocie ubogacają każdą ze stron. Jasnodziubek otrzymuje rodzinę i szansę na przetrwanie. Kapuś poznaje przyjaciół z prawdziwego zdarzenia. Roz zaczyna natomiast odczuwać emocje – ewoluuje, obchodzi programowanie. Z perspektywy robotyki to zapewne niemożliwe. Całe szczęście w kinie, a już zwłaszcza w kinie animowanym, takie słowo nie istnieje. Wystarczy, że przypomnimy sobie, co czuliśmy, spoglądając kilkanaście lat temu w oszklone oczy WALL-E’ego. Albo jeszcze dekadę wcześniej – jak nam samym szkliły się oczy, kiedy Stalowy Gigant przyjmował w finale filmu Brada Birda pozę ukochanego Supermana, poświęcając się w imię niewdzięcznej ludzkości. Dziki robot dostarcza podobnych emocji. Podobnie intensywnych i podobnie czystych, to znaczy niewymuszonych.
„Obraz Moneta w lesie Miyazakiego” – tak Chris Sanders opisywał swoje podejście do warstwy wizualnej Dzikiego robota. Brzmi to górnolotnie, pewnie nawet lekko pretensjonalnie. Spojrzeć można na to zdanie jednak z innej, bardziej życzliwej perspektywy – pomyśleć o tym, że Sanders i jego ekipa potraktowali swoją pracę w sposób niezwykle poważny, niemalże misyjny. Efekty widzimy na ekranie: Dziki robot jest filmem zwyczajnie pięknym. Dopieszczonym, kontynuującym wizualne eksperymenty drugiego Kota w butach. Jasne, to tylko frazes, ale jakże użyteczny i jakże w tym wypadku prawdziwy: mnóstwo jest tu kadrów, które można by spokojnie wyciąć i oprawić w ramkę. Widać jak na dłoni, że pracę przy animacji napędzała autentyczna pasja i miłość do medium, a nie jedynie chłodny, motywowany wypłatą, profesjonalizm.
Docenić należy Dzikiego robota wreszcie za to, z jaką odwagą i bezpośredniością, godną najlepszych Pixarów, potrafi mówić o zjawisku tak trudnym do przetrawienia i wytłumaczenia jak śmierć. Z jaką swadą potrafi sobie z tego zjawiska – od czasu do czasu i zawsze z wyczuciem – żartować. Nie jest to zresztą w przypadku filmów DreamWorksa nic nowego. Temat śmierci był przecież szalenie istotny w przypadku jednej z ostatnich produkcji kinowych studia – Kota w butach: Ostatniego życzenia. Tutaj potraktowany jest chyba jeszcze bardziej serio – również dlatego, że nie zostaje spersonifikowany, a zatem do pewnego stopnia oswojony, pod postacią złowrogiego wilka. W Dzikim robocie śmierć jest nieodłączną częścią świata przedstawionego. Pojawia się znienacka, jest chaotyczna, przypadkowa, jednocześnie abstrakcyjna i nadspodziewanie realna – czasem zwyczajnie nie można jej zapobiec. Roz musi się tego nauczyć, jeżeli chce przystosować się do warunków panujących na wyspie. Jasnodziubek musi to zaakceptować, wyruszając w swoją pierwszą migrację. Dzika przyroda, choć niezaprzeczalnie piękna, potrafi być również bezwzględna.
Zbierając myśli przed napisaniem recenzji Dzikiego robota, przypomniałem sobie nagle o rodowodzie studia, które za ten film odpowiada. Jednym z trzech założycieli DreamWorks, obok Stevena Spielberga i Davida Geffena, był niejaki Jeffrey Katzenberg – były pracownik Walt Disney Company, wyrzucony z pracy po nagłej śmierci prezesa Franka Wellesa. Jak wspomina Michael Schulman w Oscarowych Wojnach: rozgoryczonego Katzenberga do działania motywowało przede wszystkim pragnienie rewanżu, odegrania się na rywalach, którzy wbili mu nóż w plecy i strącili z piedestału. Animacje DreamWorks od początku realizowane były więc z myślą o bezpośredniej konkurencji ze studiem Myszki Miki. Książę Egiptu miał być odpowiedzią na epicki rozmach Króla Lwa. Shrek otwarcie parodiował „grzeczne bajeczki” w stylu Królewny Śnieżki i Kopciuszka. Dziś możemy chyba powiedzieć, że pod względem jakościowym zemsta się powiodła. Kiedy Disney krztusi się sequelami i remake’ami live action, jednocześnie kapitalizując nostalgię i masturbując się do własnej historii (Życzenie), DreamWorks wpuszcza do kin taką perełkę jak Dziki robot – murowanego faworyta do przyszłorocznego Oscara za najlepszy film animowany.