ANORA. I żyli długo i szczęśliwie [RECENZJA]
Na dowodzie osobistym Anora (Mikey Madison), ale mówcie do niej Ani. Krócej, bardziej cute, bardziej amerykańsko. Za każdą nockę w seksklubie dwudziestopięcioletnia dziewczyna wyciąga ładną sumkę. Studolarówki wtykane pod biustonosz, pod stringi. Za darmo można się napić, co wieczór kogoś nowego poznać. Do tego miły i koleżeńsko czuły szef i wspierająca przyjaciółka po fachu. Uroda i temperament Ani przyciąga też klientów premium. Takim jest bezsprzecznie Vanya (Mark Eydelshteyn), rozpieszczony syneczek rosyjskiego oligarchy. Lap dance w VIP roomie, potem zaproszenie do rezydencji ze złota. Jedna, druga, trzecia, czwarta, piąta impreza za wszystkie pieniądze świata. Uroki młodości, bankowe konto jak studnia bez dna, w końcu spontaniczny ślub w Las Vegas. Ups. Trafiła kosa na kamień.
Problematyczny jest bowiem fakt, że dziedzic wielomiliardowego imperium ożenił się z seksworkerką. Dla rodziców chłopaka jest to rzecz jasna nie do zaakceptowania. Zanim sami dotrą prywatnym odrzutowcem do Nowego Jorku, do Vanyi przyjdzie kilku bardziej i mniej rozgarniętych karków, by małżeństwo jak najszybciej anulować. Prośbą, groźbą, czym się da. Zadziorna i pyskata Ani niewiele ma do stracenia i nie da sobie w kaszę dmuchać. Podpis to podpis. Certyfikaty nie płoną. Dziewczyna bez względu na okoliczności stawia na swoim. Nieważne jak bezgranicznie potężny jest oponent.
Fabułę Anory Seana Bakera można nazwać pretekstową, ale to ten szczególny przypadek, gdy staje się to atutem. Scenariuszowym zabiegiem pozwalającym skupić się całkowicie na tytułowej bohaterce. Przechodzącej od ekstremum do ekstremum albo już przywykłej do ciągłego życia w tym stanie. Jest też pretekstem do ekspozycji rzemiosła w innych obszarach filmowej roboty. Baker to bowiem bestia filmowego rytmu, dialogu, pracy z aktorami, rysunku postaci, narracyjnej struktury i montażu. Jego Anora leciutko płynie, intensywnością równa do ostatnich filmów braci Safdie a klasyczna trzyaktowa kompozycja nie odbiera wrażenia obcowania z czymś świeżym i niebanalnym. Sean Baker nie jest tylko „reprezentantem amerykańskiej nowej fali”. Wcześniejszym Red Rocket i tegoroczną Anorą udowadnia, że jest jednoosobowym tsunami.
Dynamitem w Anorze jest pierwszoplanowa Mikey Madison. Spodziewać się można, że teraz dołączy do Zendayi, Sydney Sweeney i Margaret Qualley w wyważaniu drzwi pokoleniowej zmiany w Hollywood. Ani łączy w sobie ogromne pokłady uroku i autoironii, potrafi być słodka i pociągająca, ale wystarczy delikatny impuls, by w jej oczach pojawiła się autentyczna furia. Chwytliwe wiązanki i bystre riposty to oczywiście zasługa scenarzysty Bakera, ale wieloskalowa tonacja głosu i zwierzęca, naturalna agresja są już oznakami ponadprzeciętnego talentu. Sean Baker wie jak szlifować aktorskie diamenty.
Sean Baker w Anorze po raz kolejny eksploruje amerykański półświatek, środowiskową szarą strefę i społeczny margines. Anora jest jak przepisana przez Jordana Belforta historia Kopciuszka. Jest też nieformalną kontynuacją arcydzielnego Red Rocket i rozwinięciem obecnych tam wątków. Tam Mickey Saber w rezolutnej Truskaweczce widział przyszłą gwiazdę porno. Ani może nie trafiła przed kamery, ale to ciągle biznes, w którym seks jest towarem. Bakera dalej interesują międzyludzkie relacje rozumiane jako transakcje i wymiany usług. W rzeczywistości to materiał na toksyczne przyjaźnie, dla Bakera to paliwo dla wybitnego kina.