Dlaczego WCIĄŻ daję się NABRAĆ na OSCARY

Ogłoszenie nominacji do Oscara to dla mnie zawsze moment wyjątkowy. Może i same nagrody już tej mocy nie mają co kiedyś, ale i tak moja uwaga prędzej czy później do nich dotrze. Czy wciąż daję się nabrać?
Kilka lat temu zdarzyło mi się, że po raz pierwszy od lat nie obejrzałem ceremonii rozdania Oscarów. Miało to dwie przyczyny. Po pierwsze, w tamtym etapie życia nie mogłem sobie pozwolić na odrzucenie snu. Czyniłem to bowiem regularnie, ale z innego powodu – za sprawą nocnych pobudek małego dziecka. Cierpiąc na chroniczne braki snu, ostatnią rzeczą, jaką potrzebowałem, było niespanie na skutek własnej decyzji, ślęcząc przed telewizorem.
Drugi powód, dla którego zdecydowałem się już nie oglądać ceremonii rozdania Oscarów, wiąże się z tym, iż najzwyczajniej przestała mnie ona ekscytować. Z biegiem lat pojawiły się u mnie objawy alergii na sztuczny uśmiech, puste słowa, tęczę i blichtr – elementy bijące z czerwonego dywanu, będące częściami składowymi całego tego spektaklu próżności, który odbywa się każdego roku w Dolby Theatre.
Nie udało mi się jednak całkowicie zbojkotować tych nagród. Nigdy zresztą tego robić nie chciałem. Wciąż bacznie przyglądam się sezonowi nagród, którego kulminacyjnym momentem jest ogłoszenie nominacji do tej, jakby nie patrzeć, wciąż najbardziej prestiżowej nagrody w przemyśle filmowym. Od wielu lat mówi się o tym, że Oscar nie ma już takiego znaczenia. W dobie wszelkiego rodzaju algorytmów i podsuwanych pod nos rankingów wszyscy polegają już na internetowych ocenach i statystykach, mając w głębokim poważaniu decyzje jakiegoś tam towarzystwa wzajemnej adoracji. To bowiem samo sobie przyznaje nagrody, nie raz i nie dwa kierując się względami poprawności politycznej, rozgłosu medialnego danej produkcji lub twórcy, a nie faktyczną jakością, potencjałem mogącym zapisać się w annałach historii.
Ale zostawmy to, bo ten felieton nie miał traktować o upadku Oscarów, pomimo tego, że osobiście mam tej instytucji wiele do zarzucenia. Chciałem opowiedzieć o tym, że bez względu na to, że nie chce mi się już oglądać ceremonii, i pomimo faktu, że często nie zgadzam się wyborami Akademii, emocje, jakie towarzyszą mi w okolicach ogłoszenia nominacji, są wciąż bardzo żywe, stanowiąc odbicie mojej długoletniej filmowej pasji. Smutny okres jesienno-zimowy paradoksalnie ma w sobie wiele życia za sprawą tego, że jest to ten czas w roku, gdy największe filmy – będące odbiciem współczesnych nastrojów – stają między sobą do rywalizacji. Bardzo trudno jest przejść obok tego wyścigu obojętnie i być nim niewzruszonym, choć wiem, że wielu moim kolegom się to udaje.
Jako mały szkrab dorastający w latach 90., z wytęsknieniem i drepceniem w miejscu wyczekiwałem pierwszego wtorku po rozdaniu Oscarów, by obejrzeć retransmisję gali emitowaną w normalnych godzinach. Wszystko, o czym czytałem w ciągu ostatniego roku w branżowych miesięcznikach, wszystko, co oglądałem (choć często te oscarowe filmy trafiały do nas z dużym opóźnieniem), stawało ze sobą w szranki w rywalizacji o charakterystycznego złotego rycerza i poklask tłumów. Dziś wiem, że bardziej od tego momentu kulminacyjnego ciekawsze jest samo wyczekiwanie, stopniowanie napięcia. Ogłoszenie nominacji, nadrabianie zaległości, porównywanie kandydatów, budowanie własnej opinii, mierzenie się z krytyką, wnikliwa refleksja nad tym, co autor chciał przekazać, podparta tym, dlaczego ostatecznie jego starania zostały wyróżnione – lubię to.
To jest fascynujący czas. Czas święta kina. Dla jednych przypada ono w okolicach maja i festiwalu w Cannes, inni koncentrują się na konkursach letnich lub początku jesieni, w tym w Wenecji. Dla mnie właśnie okolice grudnia – Złote Globy, nagrody poszczególnych Gildii i nominacje do Oscara – to droga, przez którą każdego roku przechodzę jako sympatyk kina, z zainteresowaniem kierując swoją uwagę na tytuły, które zebrały największą uwagę i aplauz. Wciąż niespokojnie szukając odpowiedzi na pytanie: dlaczego? (akurat ten film, akurat ta aktorka, akurat te zdjęcia), będące poniekąd parafrazą egzystencjalnego zapytania o sens szukany w ogóle. Czy istnieje ponad wszystkim, czy też sami go nadajemy m.in. właśnie poprzez snute na ekranie opowieści i fantasmagorie?
Otóż to. Zazwyczaj, gdy napięcie już opadnie, a ja zostanę postawiony przed faktem dokonanym, znając kolejnego zwycięzcę, wówczas dochodzi do mnie gorzka refleksja, iż wszystko to jest tylko zgrabnie rozplanowaną iluzją, mającą za zadanie napompowanie medialnego balona sumą naszych oczekiwań i emocji związanych z seansami konkretnych filmów. Oscary to marketing, od dłuższego czasu przynajmniej. Najwyraźniej ulegam mu regularnie, dając się nabrać. Zapewne jednak szybko się z tego otrząsnę, a przy końcu roku ponownie pozbieram wszystkie moje filmowe wrażenia w jedną całość, konfrontując je z wrażeniami innych krytyków.
Jest to dla mnie element pewnej higieny, bo dzięki temu zaprowadzam porządek w sumie seansów, jakie odbyłem. Gdy suma okazuje się niewystarczająca, koniec roku jest bodźcem do ostatniego zrewidowania wiedzy, nim ruszy się naprzód. Ale jest to także element pewnego rytuału, któremu najwyraźniej wciąż jestem wierny. Najwyraźniej, ta złota statuetka musiała na mnie odcisnąć mocne brzemię w czasie dorastania w kinowej ciemności, w jakiś sposób rzuciła w nią trochę światła, przez co trudno mi ją lekceważyć.
Macie podobnie?