search
REKLAMA
Recenzje

GLINIARZ Z BEVERLY HILLS: AXEL F. Godna kontynuacja serii [RECENZJA]

Czwarty „Gliniarz z Beverly Hills” stanowi jeden z lepszych legacy sequeli i godnie kontynuuje serię.

Tekst gościnny

4 lipca 2024

REKLAMA

Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.

Po słabym przyjęciu trzeciej części przygód Axela Foleya wydawało się, że nieprędko (jeśli w ogóle) ujrzymy kolejną odsłonę serii. Sekundował temu również Murphy, skręcając w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych w stronę kina familijnego. Mimo to, przez lata, temat czwartego ogniwa wracał jak bumerang, powstało nawet kilka scenariuszy (w jednym z nich Foley udawał się do Beverly Hills by wyjaśnić zagadkę śmierci Billy’ego Rosewooda, co najlepiej świadczy o ich poziomie), ale żaden nie podobał się odtwórcy głównej roli na tyle, by ponownie wcielić się w spryciarza z Detroit.

Mimo to, już w nowym tysiącleciu próbowano kilka razy reanimować serię. Całość miał wyreżyserować Brett Ratner (trylogia „Godziny szczytu”), ale na przeszkodzie wciąż stał brak odpowiedniego scenariusza. W końcu, studio Paramount, będące właścicielami praw do franczyzy, postanowiło stworzyć tak zwany „procedural” (serial, w którym każdy odcinek zawiera osobną fabułę). Bohaterem uczyniono Aarona Foleya (wyjątkowo irytujący Brandon T. Jackson), syna Axela, będącego, podobnie jak ojciec, policjantem w Detroit. W pierwszym odcinku Aaron musiał rozwiązać sprawę zabójstwa handlarza narkotyków, a trop prowadził do elitarnej dzielnicy Los Angeles. Na ekranie gościnnie pojawili się Murphy, żeby przekazać pałeczkę młodszemu aktorowi, a także Judge Reinhold, którego bohater (Billy Rosewood) awansował w międzyczasie na burmistrza. Nakręcono tylko jeden, pilotażowy odcinek. Pokazy testowe wypadły nieźle, ale widzowie wyraźnie ożywiali się wyłącznie w chwilach, gdy na ekranie brylował Eddie Murphy. Studio postawiło więc warunek, że serial powstanie, jeśli gwiazdor zgodzi się pojawiać w każdym odcinku. Ten odmówił i plany na całość pogrzebano. Przez lata pilot był niedostępny, ale niedawno wyciekł do sieci i można go obejrzeć na YouTube.

Po skasowaniu serialu, znów skierowano się w stronę kina. Ale nadal nie potrafiono znaleźć dobrego pomysłu na fabułę. A Murphy wyraźnie powiedział, że nie zamierza wracać, jeśli scenariusz nie przypadnie mu do gustu. Zamierzał, jak sam stwierdził, zrehabilitować się za, w jego mniemaniu, słabą „trójkę”. W końcu jednak, w tunelu pojawiło się światełko. Na krześle producenta usiadł specjalista od kina rozrywkowego, Jerry Bruckheimer (to on czuwał nad dwoma pierwszymi częściami), sporo pieniędzy dorzucił Netflix, a Will Beall („Gangster Squad: Pogromcy mafii”, „Bad Boys: Ride or Die”) stworzył wreszcie fabułę, którą wszyscy zaakceptowali. Fotel reżysera zaproponowano debiutantowi, Markowi Molloyowi. I w ten sposób, czterdzieści lat po pierwszej części, a trzydzieści po trzeciej, Foley znów wraca do Beverly Hills. Co z tego wyszło?

Już sam początek filmu, gdy Axel jedzie przez Detroit za kierownicą swojego Chevy Nova, takiego samego, jakim poruszał się w oryginale (choć dokładnie odrestaurowanym), pokazuje, że twórcy będą się często odwoływać do poprzednich części (szczególnie pierwszej i drugiej). Wrażenie nostalgii wzmacniają również wyraźnie pobrzmiewające w tle fragmenty kompozycji Harolda Faltermeyera (muzykę do „czwórki” napisał Lorne Balfe), na czele ze świetnym motywem przewodnim. Ale przede wszystkim, przed kamerę powraca wreszcie niemal cała oryginalna ekipa. Axelowi partnerują Billy Rosewood, John Taggart (John Ashton), kumpel Foleya z Detroit, Jeffrey (Paul Reiser), a nawet świetny i przezabawny Serge (Bronson Pinchot). Brakuje w zasadzie tylko Ronny’ego Coxa w roli Bogomila. Całość jest duchowo mocno zakorzeniona w latach osiemdziesiątych, a smaczków i mrugnięć okiem do widza znajdziemy tu mnóstwo. Co ważne, w większości działają bardzo dobrze.

Nostalgia stanowi potężny wabik na widzów, ale działa jak broń obosieczna – nie można całej fabuły opierać wyłącznie na niej. Dlatego też tym razem wprowadzono wątek pracującej w Beverly Hills córki Axela, Jane (Taylour Paige), z którą bohater ma nie najlepsze relacje. Gdy jednak kobieta wpada w tarapaty, Foley nie zastanawia się ani chwili i natychmiast rusza do elitarnej dzielnicy Los Angeles, by raz jeszcze zaprowadzić tam sprawiedliwość, w czym pomogą mu sprawdzeni przyjaciele oraz były partner Jane, detektyw Abbott (Joseph Gordon-Levitt). Czyli nowości mamy tu właściwie jak na lekarstwo, a odstępstwa od zwyczajowej formuły są generalnie kosmetyczne. Czego wcale nie uważam za wadę, bo ta seria nigdy nie miała specjalnie oryginalnych scenariuszy.

Właśnie wątek wzajemnych relacji Axela i córki, z początku chłodnych, a zacieśniających się w toku fabuły, był tym elementem, który przekonał Murphy’ego do powrotu. Często jednak wprowadzanie takich motywów zamiast pogłębić charakterystyki postaci, powoduje pojawienie się niepotrzebnego w takim kinie dramatu. I tutaj też trochę tak jest – Foley pragnie pojednać się z Jane, więc scenarzysta, co rusz, raczy nas dość standardowymi dialogami. Przez to, momentami, do seansu wkrada się pewne znużenie. Na szczęście, nigdy nie na długo, bo szybko mamy kontrujący je żart lub sekwencję akcji.

W poprzedniej części ogromnie brakowało improwizacji Murphy’ego, szczególnie w scenach, gdy bohater musiał się dostać w jakieś strzeżone miejsce. W najnowszej odsłonie cyklu twórcy się w tym aspekcie zrehabilitowali, choć zazwyczaj nie wszystko przebiega tak, jakby chciał Axel i nie tak gładko jak wcześniej. Zachowano przy tym wszystkim najważniejszy aspekt tej franczyzy – to Foley jest głównym bohaterem i ani przez chwilę nie ustępuje on innym pola. Wciąż wyszczekany, wciąż pełen wigoru i gotów do siania chaosu gdziekolwiek się pojawia. Może chwilami odrobinę zbyt melancholijny, ale nadal niepozbawiony tej iskry, za którą pokochali go widzowie. Murphy został do tej roli stworzony i doskonale się w niej odnajduje po tych wszystkich latach. Podobnie sprawa ma się z chemią między Rosewoodem, Taggartem i Foleyem. Ich wspólne sceny to perełka. Szkoda tylko, że tak mało czasu spędzają ze sobą na ekranie.

Scenariusz oparto na kliszach kina sensacyjnego, ale w żadnym „Gliniarzu z Beverly Hills” nie chodziło przecież o jakieś świeże tropy fabularne. Motorem napędowym serii miała być dobra zabawa. I znajdziemy ją również w najnowszej odsłonie. Wprawdzie w kilku miejscach dałoby się podkręcić tempo, ale generalnie naprawdę warto dać filmowi szansę i po raz kolejny odbyć z Axelem wycieczkę po Beverly Hills.

Czwarty „Gliniarz z Beverly Hills” stanowi więc jeden z lepszych legacy sequeli i godnie kontynuuje serię. Znajduje się tylko trochę poniżej rewelacyjnych dwóch pierwszych części. Wprawdzie, podczas kolejnej sceny dialogowej Axela z córką, zastanawiałem się czy warto było czekać tyle czasu na powrót Foleya. I przyznaję, miałem pewne wątpliwości, ale ostatecznie seans skończyłem z szerokim uśmiechem na twarzy, więc chyba jednak tak.

Tak że – fajnie, że jeszcze raz wpadłeś Axel. Dobrze cię widzieć w niezłej formie.

REKLAMA