MOJA LEWA STOPA – bezpieczny wyciskacz łez. Kim naprawdę chciał być Christy Brown?
Oficjalną przyczyną śmierci Christy’ego Browna było zadławienie podczas obiadu, na który był kotlet jagnięcy. Wcześniej próbował samookaleczeń, sporo pił, a po śmierci na jego ciele znaleziono ślady przemocy. Główne podejrzenia spadły na jego żonę, pielęgniarkę Mary Carr. Trudno więc jego życie nazwać szczęśliwym, chociaż było niewątpliwie pełne codziennych, małych zwycięstw nad swoim niesprawnym ciałem. Jim Sheridan zrobił film bezpieczny, to znaczy opowiedział o Brownie dokładnie tyle, ile należy, żeby wzruszyć publikę i osiągnąć kasowy sukces. Nic więcej.
W filmie biograficznym trzeba jednak czegoś więcej niż tworzenia wzruszających laurek. Na szczęście zjawił się Daniel Day-Lewis i świetnie zagrał sparaliżowanego Christy’ego. Zapatrzeni w doskonałość jego roli krytycy i widownia pociągnęli film Sheridana na szczyt. Lewis dostał Oscara, chociaż moim zdaniem, wtedy, w 1990 roku bardziej należał się on Robinowi Williamsowi za rolę Johna Keatinga w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów Petera Weira. Zwyciężyła pewnie niezmienna w USA poprawność polityczna, wedle której docenienie za tę rolę Lewisa jest oddaniem hołdu wszystkim niepełnosprawnym, którzy są w jakiś sposób dyskryminowani społecznie.
Podobne wpisy
Kto jak nie właśnie Irlandczyk Jim Sheridan potrafił najlepiej ukazać sytuację dublińskiego proletariatu. Bieda, brak perspektyw, patriarchat, ale wcale nie, jakby to określili dzisiaj gorliwi pracownicy opieki społecznej, ostatnia patologia. Gdzieś w tych biednych ludziach istniała świadomość, że skoro Christy urodził się właśnie taki, muszą go zaakceptować. Nie mogą odrzucić albo poddać eutanazji. W takim środowisku wychował się Christy. Dojrzewał gdzieś między gapiącymi się na niego znad łóżka świętymi obrazkami i w nieskończoność jęczącym na matce ojcem. Trzeba pochwalić Sheridana za ten naturalistyczny autentyzm, który jednak nie stygmatyzuje biedniejszych warstw irlandzkiego społeczeństwa za to, że mniej wiedzą, mają złe maniery, za dużo piją i się ciągle płodzą. Podkreśla natomiast, jak trudno jest porozumieć się z „normalnym” światem osobie sprawnej umysłowo, a zarazem uwięzionej w niesprawnym ciele. Sytuacja ta jest również aktualna dzisiaj, nie tylko w latach 30. i 40. XX wieku. Nawet wśród naszej polskiej inteligenckiej klasy średniej znajdziemy takich, którym po spotkaniu z niepełnosprawnym fizycznie człowiekiem będzie się na pierwszy rzut oka wydawać, że jest głupszy niż ten, który chodzi, skacze i robi piruety. To samo dotyczy stosunku do osób sprawnych fizycznie, ale z dysfunkcjami zmysłów. Nie twierdzę, że jako postkomunistyczne społeczeństwo akurat im nie pomagamy, że nic się nie zmienia. Robimy to jednak z przygniatającego naszą świadomość obowiązku, i to widać, bo gdy faktycznie następuje jakaś zmiana, by ułatwić życie niepełnosprawnym, zbyt się tym szczycimy, zwłaszcza na szczeblach władzy lokalnej i wyżej. Chwalimy się, że daliśmy radę, że było tak trudno, tyle jest normalnych osób, którym trzeba pomóc, a z łaski na pociechę udało się wysupłać marne grosze na pomoc tym niewidomym, autystykom, głuchym i sparaliżowanym. Patrzcie, jacy jesteśmy dobrzy, i oczywiście chwalcie nas za wspaniałomyślność i społeczną wrażliwość. Gdyby nie działanie prywatnych fundacji, pretensje samych niepełnosprawnych oraz moralny nacisk wynikający z rozwoju zachodniej cywilizacji, niewiele z tych zmian byśmy faktycznie zauważyli.
W filmie Sheridana nie widać tego przymusu. Christy może i jest na początku uważany za głupka, ale w końcu staje się częścią społeczności. Wioskowy głupek może dosłownie robić głową nawet za bramkarza albo strzelać karniaki na leżąco swoją jedyną sprawną, lewą nogą. Jaki problem? Lokalsi mają go za innego, ale nie próbują za wszelką cenę wykluczyć ze środowiska. W gruncie rzeczy wszyscy oni są na tym samym postburżuazyjnym marginesie.
Moja lewa stopa to debiut Sheridana na wielkim ekranie. Trzeba przyznać, że pod względem komercyjnym udany. Prócz kreacji Daniela Day-Lewisa na uwagę zasługuje również rola Hugh O’Conora w roli małego Christy’ego oraz Brendy Fricker grającej jego matkę. Jest w tym filmie wiele zapadających w pamięć, świetnie nakręconych scen. Mały Brown układający się w pałąk obok swojego pierwszego napisu „Mother”, wychodząca z mroku twarz Christy’ego z chwilą pojawienia się muzyki na początku filmu czy też monolog o platonicznej miłości w restauracji to te, które najbardziej mną poruszyły. Niemniej całość produkcji zmontowana jest nieco sztucznie, jakby reżyser nie mógł się zdecydować, czy opowiada o dzieciństwie Browna, czy o tym, kim się stał, gdy już odkryto go jako malarza i pisarza. Debiuty jednak mają swoje prawa, a Jim Sheridan szybko odrobił lekcję w montażowym wyważaniu fabuły już w swojej drugiej, znakomitej produkcji pt. Pole z Richardem Harrisem w roli głównej.
Szkoda również, że reżyser Mojej lewej stopy z góry założył, że odbiorcom filmu nie spodoba się historia niepełnosprawnego Browna bez happy endu. Może z oskarżaną o alkoholizm, narkotyki, prostytucję i romanse z kobietami żoną Christy’ego byłoby ciekawiej, autentyczniej. A tak jako widz dostałem bezpieczne, słabo zmontowane kino z ckliwą muzyką Elmera Bernsteina. Taki wyciskacz łez z wrażliwców, których wzrusza oglądanie, jak to niepełnosprawny głupek dzięki wspaniałomyślnej pomocy nowoczesnych metod terapeutycznych okazuje się być zdolnym artystą, łaskawie docenionym przez wyższe sfery „normalnych”. Wychodzi na to, że Christy Brown najbardziej na świecie chciał pić drogie trunki na literackich salonach i opisywać swoje cierpienie niepełnosprawnego, żeby czytelnicy się tym niezdrowo podniecali. A ja sobie tak myślę po lekturze jego wierszy i autobiografii, że on najbardziej chciał wreszcie wstać z wózka i całym swoim ciałem wypieprzyć tego Platona.
korekta: Kornelia Farynowska