Recenzje
PRAWDZIWE MĘSTWO (1969)
W filmie PRAWDZIWE MĘSTWO Matty Ross wyrusza na dziką prerię, by wymierzyć sprawiedliwość po śmierci ojca, a John Wayne pokazuje klasę!
Opublikowana po raz pierwszy w odcinkach na łamach gazety „The Saturday Evening Post” historia Matty Ross – nieletniej niewiasty szukającej pośród XIX-wiecznej prerii zadośćuczynienia za brutalną, niehonorową śmierć ojca – szybko zyskała uznanie wśród krytyków. Niektórzy ochrzcili nawet dzieło Charlesa Portisa jedną z najwspanialszych amerykańskich powieści. Tenże poklask nie mógł ominąć oczywiście Hollywood, które walnie przyczyniło się do podniesienia estymy książki, już w rok później wypuszczając do kin jej ekranizację z doborową obsadą.
Powstałe pod koniec lat 60. Prawdziwe męstwo w reżyserii Henry’ego Hathawaya nie było specjalnie wierną adaptacją, chociaż wszystkie najważniejsze wątki i postaci udało się twórcom zachować w zgodzie z duchem oryginału. Nie ulega jednak wątpliwości, że cały projekt powstał bardziej pod jego wielką gwiazdę, czyli księcia westernu – Johna Wayne’a. Duke wciela się tutaj w szeryfa Roostera Cogburna – twardego, niezbyt lubianego i niestroniącego od kieliszka stróża prawa z przepaską na oku (w książce bohater, choć też jednooki, nosił zamiast niej.
.. wąsy). To właśnie jego wynajmuje Matty Ross (Kim Darby) w celu dorwania złodzieja i zabójcy jej taty, niejakiego Toma Chaneya (Jeff Corey – jedna z charakterystycznych, wiecznych twarzy drugiego planu). Razem ruszają w pościg, grając sobie na nerwach…
Będący w owej chwili już legendą kina Wayne ostatecznie wyrażał co prawda lekkie rozczarowanie całym przedsięwzięciem – i to pomimo iż przyniosło mu one Złoty Glob i jedynego Oscara w karierze – ale z początku był mu bardzo przychylny. Sam scenariusz uznał za najlepszy, jaki czytał, i nie bacząc na to, że jego autorką była wpisana wtedy na czarną listę Marguerite Roberts, dążył do jego realizacji. Nie dziwi zatem, iż dostosowano pozostałych trochę pod jego dyktando, tworząc mu swoisty pomnik, zwieńczeniem którego właśnie Złoty Rycerz, w innych okolicznościach będący nagrodą zdecydowanie na wyrost.
Zresztą gdy Wayne odbierał statuetkę, żartując, iż powinien był założyć przepaskę jakieś 35 lat wcześniej, sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę. W późniejszych wywiadach przyznawał więc bez ogródek, że wyróżnienie to powinno przypaść w udziale Richardowi Burtonowi za Annę tysiąca dni, i że on sam grywał w o wiele lepszych filmach. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale czy rzeczywiście jest na co narzekać?
Cóż, z dzisiejszej perspektywy trudno nie uniknąć porównań z późniejszym remakiem braci Coen – mimo charakterystycznego dla nich poczucia humoru, zdecydowanie bardziej posępnym, bezkompromisowym, dojrzalszym, ciut lepiej zrealizowanym i wyważonym. I chociaż krótszym o blisko dwadzieścia minut w stosunku do trwającego ponad dwie godziny oryginału, to także wierniejszym książce (i, co ciekawe, nominowanym do Oscara za tę samą rolę).
Z uwagi jednak na wspólny materiał źródłowy, wcale nie tak odległy atmosferą od wersji z Wayne’em. Ta również jest połączeniem przyjemnej wyprawy w nieznane (czyli, jak by nie było, kina drogi), opowieści o dorastaniu i rasowym dramatem, w którym nie ma miejsca na sentymenty, gdy dochodzi do oczekiwanej konfrontacji. Cały sęk w tym, że adaptacja z 1969 roku jest znacznie bardziej radosna (acz nie beztroska!), przyjazna widowni.
Nie znajdziemy tu zatem takich momentów, jak zbliżenie na wbijany w dłoń nóż. Nie widzimy dorosłej, zgorzkniałej i pozbawionej ręki panny Ross i nie mamy co liczyć na bardziej surowe zakończenie. Nie pozwala na to ani wiecznie tryskająca energią twarz Darby, ani robiący z siebie trochę takiego klauna w siodle Wayne, ani wcielający się w teksańskiego rangera muzyk country Glen Campbell, który dostał angaż jedynie z uwagi na własną popularność i możliwość dodatkowego wypromowania ekranizacji piosenkami (a to właśnie za tytułowy przebój – paradoksalnie nie autorstwa Campbella – produkcja ta otrzymała drugą oscarową nominację).
Ani tym bardziej klasycznie rozbuchana, wesoła muzyka Elmera Bernsteina. I nasycone kolorami, ciepłe zdjęcia Luciena Ballarda, pozwalające docenić piękne – zwłaszcza w finale, którego akcja odbywa się wśród bajecznych, jesiennych pejzaży – plenery Kolorado, Kalifornii i Meksyku, gdzie film nakręcono, a gdzie nadal można znaleźć pozostałości scenograficzne (w tym pierwszym stanie, przy drodze 550 działa True Grit Café).
Cóż jednak z tego, skoro niespełna pięćdziesięcioletni już film i tak potrafi się całkiem nieźle obronić. Czy to właśnie tą sielską, w ostatecznym rozrachunku poprawiającą humor atmosferą, czy też solidną obsadą, wśród której znajdziemy młodych gniewnych: Roberta Duvalla (Ned Pepper), Dennisa Hoppera (Moon) i debiutującego na dużym ekranie Wilforda Brimleya (sympatyczny dziadzio z wąsem z Kokonu) oraz całkiem niezłą chemią pomiędzy głównymi graczami. Zmarły niedawno Campbell, którego sam reżyser nie znosił, uważając go za chodzące drewno, sprawdza się jako zadufany w sobie Teksańczyk La Boeuf – piękna buzia, śnieżnobiałe zęby, naturalny akcent i uparty charakter nie dają mu zginąć wśród profesjonalnych kolegów.
Rola, w której producenci widzieli pierwotnie samego Elvisa Presleya, nie jest rzecz jasna wybitna, ale i sam zainteresowany traktował kino jedynie jako okazyjną przygodę (wystąpił jeszcze tylko w trzech innych produkcjach), żartując później, że:
Nigdy wcześniej nie grałem w żadnym filmie i za każdym razem, gdy oglądam Prawdziwe męstwo, sądzę, że moje konto nadal pozostaje czyste.
Oczywiście cały ciężar historii osadza się na relacji Roostera z młodziutką Matty Ross – i tu również trudno się do czegoś przyczepić, bo ta dwójka naprawdę dobrze się uzupełnia, niekiedy przypominając duet wyrodnego ojca i nieznośnej córki. Są siebie warci. A biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności przyrody, można tu pisać o prawdziwej magii kina. Na planie zarówno Hathaway, jak i Wayne byli bowiem otwarcie rozczarowani wyborem Darby, która tym samym pokonała takie kandydatki, jak Mia Farrow, Sally Field, Tuesday Weld czy Sondra Locke.
Szczególnie Duke traktował młodą aktorkę z rezerwą, co przypuszczalnie związane było z faktem, iż początkowo chciał wcisnąć producentom kandydaturę… własnej córki, Aissy Wayne, która pojawiła się u jego boku w filmach McLintock!, Rafa Donovana, W kraju Komanczów i słynnym Alamo. Tymczasem Darby doskonale się bawiła, prawiąc same komplementy pod adresem gwiazdora. Podobna dychotomia panowała także ponoć między Duvallem i reżyserem, z tym wyjątkiem, iż tu obeszło się już bez pochwał.
Jeśli coś z tych spięć przedostało się na ekran, to jedynie z pozytywnym skutkiem dla całego przedsięwzięcia, które – jak nietrudno się domyślić – okazało się dużym hitem komercyjno-artystycznym. Zbierając w większości dobre recenzje, Prawdziwe męstwo nie mogło narzekać na brak publiczności, łącznie zarabiając w samych tylko Stanach Zjednoczonych prawie pięćdziesiąt milionów dolarów (dla porównania, kosztujący niemal czterdzieści baniek remake uzyskał przychód w wysokości 252 milionów).
Pociągnęło to za sobą oczywisty sequel z Katharine Hepburn na pokładzie (Rooster Cogburn, 1975) i późniejszy o trzy lata wariant telewizyjny, w którym w szeryfa wcielił się Warren Oates. Choć pozwoliły one kultywować świeży mit kolejnej westernowej ikony, jaką stał się cyklop Rooster, to nie powtórzyły one jednak sukcesu poprzednika. Podobnie jak i nie powtórzył go już nigdy starzejący się coraz bardziej Wayne – tutaj w zdecydowanej większości konnych wyczynów, wliczając w to efektowną szarżę w finale, korzystający już wydatnie z usług swojego dublera Jima Burka.

Przerwa na planie
Zmarły 11 czerwca 1979 roku, czyli dokładnie dziesięć lat po premierze filmu, naczelny kowboj Hollywood próbował jeszcze potem odnaleźć się w coraz bardziej popularnych kryminałach pokroju Brudnego Harry’ego. Z powodzeniem grywał także dalej w westernach, zaliczając świetny występ między innymi w Kowbojach – gdzie niejako przekazuje pałeczkę młodemu pokoleniu – oraz, w końcu, w pełnym starych twarzy, zgorzkniałym Rewolwerowcu. Niemniej także i Prawdziwe męstwo można uznać może nie tyle za jego pożegnanie z gatunkiem, co za piękny epilog bogatej kariery. Jest to może nie tyle idealne, co adekwatne jej podsumowanie, w którym znajdziemy wszystko to, co w takim kinie dobre, jak i to, co złe. I przy okazji poczujemy ducha dawnej przygody. Warto rzucić okiem.
korekta: Kornelia Farynowska
