search
REKLAMA
Recenzje

PRAWDZIWE MĘSTWO (1969)

Jacek Lubiński

16 grudnia 2017

REKLAMA

Opublikowana po raz pierwszy w odcinkach na łamach gazety „The Saturday Evening Post” historia Matty Ross – nieletniej niewiasty szukającej pośród XIX-wiecznej prerii zadośćuczynienia za brutalną, niehonorową śmierć ojca – szybko zyskała uznanie wśród krytyków. Niektórzy ochrzcili nawet dzieło Charlesa Portisa jedną z najwspanialszych amerykańskich powieści. Tenże poklask nie mógł ominąć oczywiście Hollywood, które walnie przyczyniło się do podniesienia estymy książki, już w rok później wypuszczając do kin jej ekranizację z doborową obsadą.

Powstałe pod koniec lat 60. Prawdziwe męstwo w reżyserii Henry’ego Hathawaya nie było specjalnie wierną adaptacją, chociaż wszystkie najważniejsze wątki i postaci udało się twórcom zachować w zgodzie z duchem oryginału. Nie ulega jednak wątpliwości, że cały projekt powstał bardziej pod jego wielką gwiazdę, czyli księcia westernu – Johna Wayne’a. Duke wciela się tutaj w szeryfa Roostera Cogburna – twardego, niezbyt lubianego i niestroniącego od kieliszka stróża prawa z przepaską na oku (w książce bohater, choć też jednooki, nosił zamiast niej… wąsy). To właśnie jego wynajmuje Matty Ross (Kim Darby) w celu dorwania złodzieja i zabójcy jej taty, niejakiego Toma Chaneya (Jeff Corey – jedna z charakterystycznych, wiecznych twarzy drugiego planu). Razem ruszają w pościg, grając sobie na nerwach…

Będący w owej chwili już legendą kina Wayne ostatecznie wyrażał co prawda lekkie rozczarowanie całym przedsięwzięciem – i to pomimo iż przyniosło mu one Złoty Glob i jedynego Oscara w karierze – ale z początku był mu bardzo przychylny. Sam scenariusz uznał za najlepszy, jaki czytał, i nie bacząc na to, że jego autorką była wpisana wtedy na czarną listę Marguerite Roberts, dążył do jego realizacji. Nie dziwi zatem, iż dostosowano pozostałych trochę pod jego dyktando, tworząc mu swoisty pomnik, zwieńczeniem którego właśnie Złoty Rycerz, w innych okolicznościach będący nagrodą zdecydowanie na wyrost. Zresztą gdy Wayne odbierał statuetkę, żartując, iż powinien był założyć przepaskę jakieś 35 lat wcześniej, sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę. W późniejszych wywiadach przyznawał więc bez ogródek, że wyróżnienie to powinno przypaść w udziale Richardowi Burtonowi za Annę tysiąca dni, i że on sam grywał w o wiele lepszych filmach. Trudno się z tym nie zgodzić. Ale czy rzeczywiście jest na co narzekać?

Cóż, z dzisiejszej perspektywy trudno nie uniknąć porównań z późniejszym remakiem braci Coen – mimo charakterystycznego dla nich poczucia humoru, zdecydowanie bardziej posępnym, bezkompromisowym, dojrzalszym, ciut lepiej zrealizowanym i wyważonym. I chociaż krótszym o blisko dwadzieścia minut w stosunku do trwającego ponad dwie godziny oryginału, to także wierniejszym książce (i, co ciekawe, nominowanym do Oscara za tę samą rolę). Z uwagi jednak na wspólny materiał źródłowy, wcale nie tak odległy atmosferą od wersji z Wayne’em. Ta również jest połączeniem przyjemnej wyprawy w nieznane (czyli, jak by nie było, kina drogi), opowieści o dorastaniu i rasowym dramatem, w którym nie ma miejsca na sentymenty, gdy dochodzi do oczekiwanej konfrontacji. Cały sęk w tym, że adaptacja z 1969 roku jest znacznie bardziej radosna (acz nie beztroska!), przyjazna widowni.

Nie znajdziemy tu zatem takich momentów, jak zbliżenie na wbijany w dłoń nóż. Nie widzimy dorosłej, zgorzkniałej i pozbawionej ręki panny Ross i nie mamy co liczyć na bardziej surowe zakończenie. Nie pozwala na to ani wiecznie tryskająca energią twarz Darby, ani robiący z siebie trochę takiego klauna w siodle Wayne, ani wcielający się w teksańskiego rangera muzyk country Glen Campbell, który dostał angaż jedynie z uwagi na własną popularność i możliwość dodatkowego wypromowania ekranizacji piosenkami (a to właśnie za tytułowy przebój – paradoksalnie nie autorstwa Campbella – produkcja ta otrzymała drugą oscarową nominację). Ani tym bardziej klasycznie rozbuchana, wesoła muzyka Elmera Bernsteina. I nasycone kolorami, ciepłe zdjęcia Luciena Ballarda, pozwalające docenić piękne – zwłaszcza w finale, którego akcja odbywa się wśród bajecznych, jesiennych pejzaży – plenery Kolorado, Kalifornii i Meksyku, gdzie film nakręcono, a gdzie nadal można znaleźć pozostałości scenograficzne (w tym pierwszym stanie, przy drodze 550 działa True Grit Café).

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA