W KRAJU KOMANCZÓW
Comancheros – tak brzmi oryginalny tytuł filmu oraz powieści Paula I. Wellmana, na kanwie której powstał – to miano, które w XVIII wieku przylgnęło do kolonistów kupujących od Indian skradzione bydło i konie w zamian za broń, amunicję oraz alkohol. W większości byli i/lub przyszli kryminaliści operowali głównie na terytorium Nowego Meksyku i Teksasu, czyli właśnie na ziemi Komanczów, od których tym samym wzięli swą nazwę, a którzy byli ich najczęstszymi i najlepszymi klientami. Ci przewijający się często przez westernowe kadry przestępcy prędzej czy później musieli trafić na Johna Wayne’a – i stało się to w roku Pańskim 1961.
W fabule mamy jednak rok 1843 i Nowy Orlean. Kapitan Strażników Teksasu – formacji jeszcze bez wkładu Chucka Norrisa – Jake Cutter (Wayne) aresztuje szulera i (przypadkowego) zabójcę Paula Regreta (Stuart Whitman), jednak w drodze do paki ten podstępnie ucieka. Cutter przyjmuje więc inne zadanie, nową tożsamość i równie sprytnie przenika do oddziału comancheros. Pod przykrywką ponownie natyka się na Regreta i łapie go, lecz sprawy się komplikują i ten bohatersko pomaga mu odeprzeć atak Indian. W zamian Teksańczycy obiecują uchronić Regreta przed wyrokiem. Wśród comancheros jest jednak osoba, która rozpoznaje ich obu z wcześniejszych wydarzeń…
Ta zamykająca się w niecałych dwóch godzinach, powstała w systemie CinemaScope i nakręcona w Utah oraz Arizonie produkcja 20th Century Fox oryginalnością nie grzeszy. Zresztą trzy lata później zrobiono bliźniacze Rio Conchos, także z Whitmanem na pokładzie, również dotykające tematu nielegalnego handlu z rdzennymi mieszkańcami Ameryki Północnej. Jednak oba te dzieła równie dużo łączy, co dzieli. Jak nietrudno się domyślić, film Michaela Curtiza – twórcy między innymi legendarnej Casablanki – opiera się głównie na postaci Wayne’a, dla którego wszyscy pozostali są jedynie dodatkiem, więc już pod tym względem w niczym nie przypomina swojego naśladowcy. Choć i tutaj mamy solidny drugi plan, na którym dojrzymy starych wyjadaczy pokroju Jacka Elama i Bruce’a Cabota, to i tak wiadomo, do kogo należy ten film. Dość napisać, że sama postać Cuttera musiała zostać na potrzeby scenariusza oraz Wayne’a znacząco rozbudowana, bo w książce bynajmniej nie jest on głównym bohaterem. Znamienne więc, że pierwotnie Duke’a w ogóle nie miało tu być.
Gary Cooper, James Garner i Charlton Heston – wszyscy oni byli brani pod uwagę przez studio. Zanim jednak doszło do zdjęć, pierwszy z nich podupadł na zdrowiu, drugi zaszedł za skórę producentom i został skreślony z tej krótkiej listy, a ostatni po prostu zrezygnował. Sam Wellman podczas pisania powieści miał też w głowie Cary’ego Granta jako Regreta, lecz aktor był już nieco za stary do tej roli, gdy ekipa wchodziła na plan. Trzeba jednak przyznać, że Whitman ma w sobie coś z jego uroku – i nie chodzi jedynie o wieczne paradowanie przed kamerą w gustownych ciuchach oraz gentlemańską manierę. Natomiast Wayne jest, no cóż, Wayne’em.
Pod wieloma względami jest to film typowy dla jego emploi, niezbyt wyróżniający się z tabunu wielu innych westernów gwiazdora. Wyraźnie gorszy od jego najlepszych dokonań w gatunku, ale też i o wiele lepszy od tych najgorszych filmów Księcia, który w sumie całość także wyreżyserował. Ponieważ Curtiz, dla którego był to ostatni film w karierze, zachorował w trakcie produkcji, Wayne przejął z czasem obowiązki za kamerą, pozwalając popisać się przed nią także swojemu synowi, Patrickowi (Tobe), oraz córce Aissie (mała Bessie), którzy rok wcześniej pojawili się u jego boku także w Alamo. Wayne zachował się jednak z wyczuciem godnym legendy i pozwolił finałowy efekt w całości przypisać Curtizowi. Wielki reżyser zmarł zaledwie pół roku po premierze.
Podobne wpisy
Abstrahując od jakości samej historii, będącej nieco na bakier z faktyczną historią, to film prezentuje dość standardowy poziom innych produkcji gatunku, czyli jest po prostu solidny. Nie zawodzi strona techniczna, która powierzona została weteranom Dzikiego Zachodu. Ani zdjęcia Williama H. Clothiera (wspomniane Alamo, a także Konnica), ani muzyka Elmera Bernsteina, czyli ojca tematu do Siedmiu wspaniałych, ani inne aspekty filmu nie stoją w czołówce dokonań poszczególnych członków ekipy, ale też ani na moment nie przynoszą im ujmy. A solidny budżet w wysokości ponad czterech baniek zielonych zaowocował odpowiednim rozmachem historii, licznymi popisami kaskaderskimi, multum ciekawych dekoracji oraz okazjonalnymi wybuchami, czyli wszystkim tym, czego po westernie można się spodziewać. Lecz niewiele ponad to. Co więc takiego mają The Comancheros, czego próżno szukać w innych klasykach z tego okresu?
Przede wszystkim wybuchowy epizod Lee Marvina, dla którego był to swego rodzaju przełom w karierze (to po tej roli Wayne polecił go do tytułowej kreacji w Człowieku, który zabił Liberty Valance’a). Jako naznaczony przez Indian Crow (ang. kruk) – skłonny do uciech i zabaw, ale bezwzględny bandyta – dosłownie rozsadza swoją obecnością ekran, na stałe zaskarbiając sobie sympatię widza. To jedna z tego typu postaci, którym niekoniecznie się kibicuje, ale od których trudno wzrok oderwać, bo są po prostu świetnie zagrane i wyraziste – w tym konkretnym przypadku wręcz dosłownie pełne mięsa. W dodatku Marvin ma świetną chemię z Wayne’em i aż szkoda, że nie ma go tutaj więcej. Film po części nadrabia dychotomią pomiędzy Cutterem i Regretem, którzy idealnie wpisują się w pełen sprzeczności kumpelski duet, na jaki przyjemnie jest popatrzeć. Lecz gdy tylko Lee zostaje na dobre wykreślony z intrygi, W kraju Komanczów wraca na bezpieczną ścieżkę i spokojniejsze tony.
Dlatego też wyróżnić należy tu jeszcze głównego złoczyńcę – nieco Bondowskiego w samym swoim zamyśle, jakże innego od tych, którzy na co dzień uprzykrzają życie bohaterskim kowbojom. Już zresztą sam motyw potajemnej misji w bazie wroga pachnie mocno przygodami 007, a i znalazło się tu również miejsce dla zjawiskowo pięknej, ciekawej kobiety (świeżo upieczona zdobywczyni Złotego Globu Ina Balin, która w tym czasie otarła się też o rolę Marii w West Side Story). Niestety większość z tych pomysłów nie zostaje należycie wykorzystana, a ich potencjał sprowadzony zostaje ostatecznie do niezbyt ekscytujących pościgów i chaotycznych strzelanin. Ciekawe, czy przy pełnoprawnym nadzorze Curtiza byłyby one choć trochę lepsze pod względem wykonania i dramaturgii.
To z pewnością mógł być o wiele lepszy film, bo materiał źródłowy oferował dużo więcej niźli jeszcze jedną radosną przygodówkę. Mogła to być również jedna z tych odważniejszych rzeczy z udziałem Duke’a, niekoniecznie podążająca utartymi już wcześniej schematami. W końcu mogło to być także nieco ambitniejsze spojrzenie na zjawisko comancheros, tutaj służących jedynie za mięso armatnie w prostej, niedzielnej rozrywce. Cóż jednak z tego, skoro po sześćdziesięciu latach od premiery ta rozrywka dalej znakomicie się sprawdza? Nie jest to może kino najwyższych lotów, ale zgrabnie wpisuje się w poczet udanych produkcji spod znaku Colta i Stetsona. No i Wayne’a.