MISSION: PILCHOWICE. Wolę stuletni most niż TOMA CRUISE’A w Polsce
W całej sprawie pojawia się kilka mocno problematycznych kwestii, dotyczących zarówno strony producentów, jak i ich polskich (niedoszłych) partnerów. Ze strony Paramount obserwować możemy raczej zestandaryzowaną praktykę wyszukiwania relatywnie tanich i bezproblemowych (czytaj: takich, gdzie obowiązują niewielkie restrykcje lub gdzie można te restrykcje łatwo obejść) lokacji do poszczególnych, nieco bardziej wymagających logistycznie czy niosących ryzyko „bałaganu” scen – przypomnijmy, że sekwencja, o której mowa, ma według scenariusza dziać się w Szwajcarii. Tu objawia się działanie „po kosztach”, które budzi moje wątpliwości co do perfekcyjnego zabezpieczenia przedsięwzięcia i rewitalizacji lokacji post factum. Mówiąc inaczej, Paramount chciał prawdopodobnie zrealizować wspomnianą scenę w Pilchowicach dlatego, że tutaj jest najprościej wykonać tego typu operację, zachowując relatywnie duży margines błędu. Jest to na swój sposób uczciwe – potraktowano Polskę, średnio rozwinięty kraj w Europie Środkowej, jako tani poligon optymalizujący koszty, na podstawie trzeźwej kalkulacji i rozeznania sytuacji. Nie wymagam nawet od hollywoodzkich kierowników wykonawczych przesadnego szacunku do zabytków XX-wiecznej architektury, choć część przesłanek wskazuje, że niektórzy członkowie zespołu wykazywali się w podejściu do mostu albo ignorancją, albo niechęcią do przyswojenia nieco komplikującej zero-jedynkową perspektywę informacji. Gorzej jednak, że takie podejście spotkało się z niemal entuzjastycznym przyjęciem naszych władz – stąd deklaracje przedstawicieli ministerstwa, rozdmuchujące potencjalne korzyści z realizacji hollywoodzkiego widowiska w Polsce, bagatelizujące znaczenie zagrożonego mostu i fetyszyzujące stąpanie amerykańskich gwiazd po polskiej ziemi jako niebotyczne rozsławienie naszego kraju w świecie.
Podobne wpisy
Czy rzeczywiście jest tak, że każda wizyta gwiazdy globalnego kina w Polsce to powód do dumy, odpalania patriotycznych rac i szczycenia się, że „oto nasza kraina jest ceniona na świecie”? Nie, a w tym wypadku sam fakt, że scena wybuchu powstała w Polsce, byłby zupełnie marginalny dla przeciętnego widza (powiem więcej – wszystkich oglądających film poza Polską). Mrzonki o przekuciu faktu wysadzenia zabytkowego mostu (lub jego elementów) w ramach produkcji blockbustera w rozwijającą region atrakcję turystyczną świadczą albo o arogancji wygłaszających je osób decyzyjnych i opiniotwórczych w naszym kraju, albo o naiwności równej tej, jaką żywili (żywią nadal?) swego czasu włodarze resortu kultury na temat powstania w Polsce światowej skali wytwórni komercyjnych hitów. Rzeczywistość jest taka, że skończyłoby się najwyżej ciekawostką podobną do krakowskiego kebaba, gdzie „w czerwcu 2012 roku Mario Balotelli zjadł donera” (świadomie sparafrazowane), która nijak się ma do kulturowo-historycznej wartości zabytków. A na całej sprawie skorzystałoby zapewne kilka wybranych osób, jak sugeruje w swoim liście otwartym Eksner. W całej sprawie widać więc dosyć przykry kompleks części społeczeństwa wobec „wielkiego kina” i „światowych sław” i partykularne traktowanie lokalnego dziedzictwa. Bo nawet jeśli most jest zabytkiem „nierównomiernym” (o bardziej i mniej cennych elementach z punktu widzenia wieku i technologii, co jest już pewnym naciąganiem), to pozostaje materialną spuścizną historii, nad destrukcją której należałoby się sto razy zastanowić – i nie robić tego na pewno w imię wątpliwego „rozsławiania kraju”, a realnie realizując założoną z góry przez Hollywood rolę peryferyjnego państwa skłonnego do daleko idących ustępstw wobec globalnej korporacji.
W całej historii jest też jeszcze jedna struna, poruszająca zarazem mój pesymizm i poczucie lokalnego patriotyzmu zarazem. Rzecz nie dotyczy obiektu znajdującego się na Mazowszu czy w Małopolsce, ale – słowami ministra – „poniemieckiego reliktu industrialnego” na Ziemiach Zachodnich. Jeśli to nieco niejasna insynuacja, to dopowiem – odnośnie do regionów przyłączonych do Polski po 1945 roku istnieje długa i niezbyt chlubna tradycja traktowania jako terenów „gorszych” czy „mniej polskich” oraz realnego wyzysku gospodarczego. Nie twierdzę, że strona Polska nie zaoferowałaby do zabawy Paramountowi równie ochoczo elementu infrastruktury np. w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Wydaje mi się jednak cokolwiek znamienne, że rozmawiamy o szafowaniu spuścizną wielokulturowego historycznie regionu i obiektem, o zgrozo, budowanym za czasów niemieckich na Dolnym Śląsku. Albo z drugiej strony zapominanie, że zabytki to nie tylko zamki, efektowne renesansowe kamienice i świątynie, ale też obiekty użytkowe, zaświadczające o technologicznym i praktycznym wymiarze przeszłości. W obydwu przypadkach podejście do mostu nad Bobrem jest właściwie oburzające. Co więcej, zbagatelizowanie znaczenia mostu i oddanie go „do zabawy” Cruise’owi i McQuarriemu może być też niebezpiecznym precedensem w kwestii luźnego stosunku do innych, „nieefektownych” czy zniszczonych artefaktów. Bo przypomnijmy, że przed zainteresowaniem z USA mowy na poważnie o rozbieraniu czy wysadzaniu mostu nie było.
W tym kontekście za pozytywny akcent historii można uznać fakt, że negatywna reakcja Dolnoślązaków i ekspertów poskutkowała, przynajmniej częściowo, wycofaniem z kontrowersyjnego projektu – choć raczej nie przez uznanie argumentu, a unikanie zamieszania. Ujawnił się tu jednak głębszy problem, polegający na dziwnie zaciekłym, niezważającym na inne czynniki sposobie przyciągania do Polski inwestycji, a także partykularnego podejścia wielkich firm do lokalnych, małych spraw. Wracając do sugerowanego na początku tekstu pytania – gdzie leży granica między godnym pochwały dążeniem do praktycznego realizmu i organiczności kina a nadużywaniem tej pozaekranowej rzeczywistości krajów peryferyjnych? Czy interes studia filmowego i wielkiej produkcji kinowej jest wystarczającym argumentem za relatywizacją dziedzictwa i zasobów małego, mniej znaczącego kraju? Wydaje mi się, że nie i całe zamieszanie wobec mostu w Pilchowicach pokazuje dosyć wyraźnie, że pokutuje wciąż w Polsce i nie tylko rodzaj neokolonialnego zapatrzenia w USA i globalne instytucje, których uwaga bywa widziana u nas jako błogosławieństwo. Tymczasem M:I:7 poradzi sobie bez niszczenia mostu w Pilchowicach (mam nadzieję, że nie zniszczą żadnego innego zabytku, polskiego czy nie), a efekt wizerunkowy dla regionu czy kraju jest w tym czy innym wypadku bardzo podobny. Nie ma co fetyszyzować Hollywood i gimnastykować się dla jego uwagi, poklasku czy też protekcjonalnej przyjaźni. Tę konkluzję przeniósłbym na grunt samego podejścia do kina amerykańskiego – nie wszystko super, co w Hollywood powstaje, i warto, przynajmniej dla ćwiczenia umysłowego, przestać traktować blockbusterowy mainstream jako podstawowy wyznacznik prestiżu oraz jakości rozrywki. Może się wtedy okazać, że nie trzeba niektórych rzeczy wysadzać, a wystarczy postawić na ciekawą historię. Może być i na moście w Pilchowicach.