JACK REACHER: JEDNYM STRZAŁEM. Dlaczego głównemu bohaterowi chce się przyłożyć?
Tekst z archiwum Film.org.pl (2013)
Nakręcenie udanego kryminału do ciężki kawałek chleba. Nie chciałbym zabrzmieć jak zdarta płyta powtarzając utarte zdania w stylu “wszystko już było”, “dziś tak się już nie kręci” i tym podobne, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że coś w tych frazesach jednak jest. W takim wypadku można podejść do sprawy dwojako: od strony intrygi, albo od strony stylu. Można próbować zaskoczyć widza rozwiązaniem zagadki, ale bardzo łatwo w ten sposób przedobrzyć, popadając niemal w autoparodię podczas wymyślania wielowarstwowych spisków i poruszających za sznurki organizacji, które mackami swoich wpływów oplatają wszystko od krawężników poczynając, na najwyższych piętrach biurowców wielkich korporacji kończąc. Drugie podejście jest (przynajmniej w teorii) prostsze – nie ma potrzeby być ponad miarę oryginalnym, jeśli film będzie miał to “coś”, co przykuje uwagę i nie pozwoli oderwać się od ekranu. To “coś”, co sprawi, że film będzie “jakiś” i nie wyleci z głowy zaraz po wyjściu z kina.
Niestety, “Jack Reacher” jest co najwyżej “kolejnym standardowym sensacyjnym kryminałem”, podczas kręcenia którego reżyser musiał spędzać czas w innym studiu, albo hołdować stylowi reżyserii zero, opierającym się na wyłącznym, naprzemiennym operowaniu zwrotami “akcja” i “cięcie”. Nie ma w tym filmie żadnego pomysłu, który wyróżniałby go na tle jemu podobnych. Ani na poziomie realizacyjnym, ani na poziomie scenariuszowym. Co więc ma być bodźcem do zostawienia pieniędzy w kasie kina? Proste, nazwiska. A w tym aspekcie faktycznie muszę pochwalić kreatywność ekipy odpowiedzialnej za kompletowanie obsady, bo o ile gwiazdorska twarz Toma Cruise’a (który jest również producentem) przyklejona na plakacie to oczywista oczywistość i zapewnienie przychodów na zadowalającym poziomie, to zastosowano również wabik na widzów gustujących w kinie innego typu. Zastanawiam się, ile osób odwiedzi kino wyłącznie z ciekawości, w celu znalezienia odpowiedzi na pytanie: “co tam, do cholery, robi Werner Herzog?”
Fabularnie film opiera się na sprawdzonych schematach. Zaczyna się od zbrodni – tajemniczy snajper zabija w biały dzień 5 losowych osób przechadzających się deptakiem w pobliżu rzeki. Zostawia jednak na miejscu zbrodni tyle śladów, że śledczy są w stanie zlokalizować go i zamknąć w przeciągu kilkunastu godzin. Oskarżony odmawia składania zeznań, a jedyne, co udaje się z niego wyciągnąć, to wypisane na kartce papieru zdanie “ściągnijcie tu Jacka Reachera”. Do akcji wkraczają następnie archetypiczne postaci, takie jak opanowany twardziel, ambitny policjant, młoda prawniczka-idealistka, prokurator, który jak dotąd nie przegrał żadnej sprawy, oraz szara eminencja z mroczną przeszłością. I wszyscy oni udają, że żaden z widzów ich jeszcze nie zna.
Pod tym względem najsłabiej wypada tytułowy bohater. W założeniu twardy, nieustępliwy i nie dający sobie w kaszę dmuchać ex-żandarm wojskowy, który nie zagrzewa jednego miejsca, ciągle podróżując od paru lat, aby nikt nie był w stanie go odnaleźć. Oczywiście zawsze wkracza do akcji, kiedy tylko spotyka się z niesprawiedliwością. Jak David Carradine w “Kung Fu”.
Teoretycznie jest to przepis na natychmiastowego kultowca, ale niestety, film cierpi na syndrom SSZM (Staram Się Zbyt Mocno). Jack Reacher jest idealny, niezniszczalny, przenikliwy, wyposażony w fotograficzną pamięć totalną, uczciwy, prawy, sprawiedliwy i… zupełnie nieludzki. Scenarzyści wymyślili sobie, że w niemal każdej scenie tytułowy bohater będzie fajny, kozacko twardy albo będzie zajmował się sadzeniem górnolotnych tekstów. W ten sposób stał się przerysowanym zbiorem klisz, który nie ma żadnego ludzkiego oblicza, z którym moglibyśmy poczuć więź, bo każda minuta jego obecności na ekranie jest na pokaz. Nie pomaga również to, że chodzący po planie filmowym Cruise wydaje się być znudzony i gra na pół gwizdka używając trzech min na zmianę.
Oczywiście nie jest to cecha szczególna wyłącznie tego filmu, bo i Vin Diesel w “xXx” starał się być uparcie cool całą swoją osobą w każdej sekundzie seansu i tacy “Niezniszczalni” też są chodzącymi karykaturami pozbawionymi grama wiarygodności. Chociaż akurat na korzyść tych drugich działa nostalgia sporej części widowni, w tym również niżej podpisanego. Bardzo podobny błąd popełnili twórcy niedawnego “LockOut”, w którym to Guy Pearce miał zagrać kogoś na kształt Johna McClane’a na stacji kosmicznej. Trailer zwiastował rozrywkę w niezłym stylu z rzucającym kilkunastoma celnymi one-linerami na minutę bohaterem. Film, podczas oglądania którego uśmiech nie zejdzie widzowi z twarzy przez 90 minut. I faktycznie: prolog filmu z przesłuchaniem pyskującego Guy’a Pearce’a to małe mistrzostwo świata i idealny przykład pisania ciętych dialogów. A potem jest to samo, to samo i to samo. One-linery lecą w pustkę, nawet jeśli nikt ich nie słucha i do niczego nie są potrzebne. Pada ich tak wiele w tak krótkich odstępach czasu, że robią się nieznośne, a głównemu bohaterowi chcielibyśmy przywalić w twarz.
Jackowi Reacherowi też chciałem przyłożyć w twarz. Nie dlatego, że jest nieznośny. Dlatego, że jest tak cholernie nieskazitelny, nawet jeśli robi w pewnym momencie coś kontrowersyjnego. Film kończy się podniosłą, niemal mitologizującą jego osobę narracją, a widz ma wrażenie, że Tom Cruise powinien jechać w tym momencie na białym koniu w stronę zachodzącego słońca. Może to byłoby zakończenie godne należnej mu chwały.