MIŁOŚĆ I POTWORY. Jak nie robić KINA POSTAPOKALIPTYCZNEGO
Bohaterowie
Typ filmów, do którego pretenduje Miłość i potwory, potrzebuje silnych osobowości, zwłaszcza gdy muszą one funkcjonować pośród takich potworów jak: ogniodrzew, bysior, deptacz wielki, kościołamacz czy też żółwacz. No chyba że twórcom chodziło o zaklepanie sobie stałego miejsca wśród średniej klasy produkcji familijnych. Jak wspominałem wcześniej, wyjście Joela z bunkra oznaczało dla niego rozpoczęcie wycieczki inicjacyjnej. Spotkanie na swojej drodze Clyde’a (Michael Rooker) i Minnow (Ariana Greenblatt) okazało się kluczową jej częścią, zakończoną egzaminem na wybrzeżu Jenner. Zwykle jednak, nawet jeśli bohater z początku jest nieudacznikiem, to gdzieś od połowy opowieści dojrzewa na tyle, że możemy się utożsamić z jego bohaterskością. W przypadku Joela niby również tak jest, jednak po pierwsze szkolenie trwa ekspresowo – jest to gdzieś dwadzieścia–trzydzieści minut projekcji, a po drugie niewiele w zachowaniu adepta się zmienia. Coś po prostu zaczyna mu wychodzić i tyle. Nie urasta w oczach widza do rangi herosa, a kino postapo przyzwyczaiło nas do skokowo pokazywanej osobowościowej przemiany postaci.
Podobne wpisy
I znowu, jeśli twórcy chcieli wyśmiać tę konwencję, pokazać ją jako nieautentyczną, nie powinni aż tak dramatyzować, akceptować tchórzliwości bohatera, wtłaczać go w mrożące krew w żyłach walki z insektami oraz pokazywać chwytających za serce wspomnień śmierci rodziców. Nie ma w tych elementach żadnego pastiszu. Na scenie pozostaje jedynie Joel, który trzęsie się na początku podobnie, co i na końcu. Ciągle nie jest pewien, co powinien zrobić, a jednak walki mu się udają. Wygląda to niespecjalnie realistycznie, zwłaszcza że nikt nie pokusił się o dodanie do wyczynów Joela odrobiny slapstickowej krytyki cech gatunkowych filmów postapo. Znów reżyser zatrzymał się w pół drogi. Niby chciał nakręcić coś wyśmiewającego, a zaproponował jedynie niezbyt charyzmatycznego bohatera, w którym widz raczej się nie zakocha, a w konsekwencji nie stworzy w swoim umyśle jakiegokolwiek kultowego wizerunku, który wszedłby do kanonu filmów tego typu jak np. postać majora Williama Cage’a z Na skraju jutra czy chociażby Vica z poruszającego do żywego mięsa obrazu Chłopiec i jego pies.
Mało tego, Joela zestawiono z osobowością Clyde’a, który wybitnie nadawałby się na głównego protagonistę filmu. Wolano osadzić niedojrzałego chłopaka w naiwnej, romantycznej wizji powrotu w ramiona dawnej dziewczyny. Te wspomnienia odebrały mu indywidualizm. Przez cały film pozostawał jedynie niespełnionym kochankiem Aimee (Jessica Henwick), która go tak naprawdę dawno temu olała. Tęsknił za rodzicami, co dobitnie pokazała scena z udziałem robota Mav1s, który wyświetlił na swoim ekranie w formie głowy zdjęcie matki. Niby jest inicjacja, a jednak jej nie ma. Reasumując, taka forma przedstawienia inicjacyjnej eskapady przeszłaby jedynie wtedy, gdyby okrasić ją mocnym aromatem cynizmu, wyśmiania gatunkowych konwencji, a tak otrzymaliśmy postapokaliptyczno-familijny produkt bohaterski o niekreślonym charakterologicznym posmaku. Szkoda, że tak dobrze pamiętam, jaki zdecydowany i twardy potrafił być Dylan O’Brien w serii Więzień labiryntu. W Miłość i potworach jakby jakiś przebrzydły robal odciął mu cohones. Joel może być więc co najwyżej przykładem, jakich postaci należy unikać w świecie filmowej postapokalipsy. Kolejny wniosek, który się nasuwa, gdy chodzi o zdefiniowanie, jak nie robić kina postapokaliptycznego, dotyczy więc postaci, ich charakterów. Żeby przeżyć w świecie po zagładzie, trzeba być zdecydowanym i zdeterminowanym, a nie takim jak Joel. Żeby nakręcić dobre postapo, należy stworzyć równie bezwzględnych bohaterów, co zagłada, która zmiażdżyła świat.