MIŁOŚĆ I POTWORY. Jak nie robić KINA POSTAPOKALIPTYCZNEGO
Historia świata po zagładzie
Nic o niej nie wiemy. Dostajemy tylko lokalny szkic sytuacji, kilka ładnych landszafcików, zmontowane z nimi gniazda przerośniętych robali oraz tak okrojoną historię bohaterów, jak tylko się dało. Ewentualne tłumaczenie, że przecież Miłość i potwory jest filmem familijnym i dlatego pozbyto się sporej ilości wątków, będzie wyjątkowo nieprzekonujące, gdyż skoro w ogóle zdecydowano się osadzić produkcję w świecie postapo, to od samego początku wiedziano, że nie może być ona kierowana do zbyt młodych widzów, a tylko ci, i to w jakimś procencie, mogą zmęczyć się rozbudowanymi wątkami opisującymi świat przedstawiony. Cała reszta potencjalnie zainteresowanych filmem nastolatków dysponuje wiedzą o sci-fi i postapo daleko wykraczającą poza FAMILIJNOŚĆ Miłości i potworów.
Podobne wpisy
Nie tędy więc droga, żeby tak ograniczać treść produkcji. Odnosi się wrażenie, że ta godzina i pięćdziesiąt minut z wyłączeniem napisów końcowych, czyli de facto godzina i czterdzieści kilka minut, jest potraktowaniem tematu po macoszemu. Skoro taką wagę przywiązano do efektów specjalnych, że dostały nominację do Oscara, dlaczego uznano, że historia jest tak bardzo nieważna? Antagoniści właściwie nie istnieją, jednemu potworowi (krab) zdecydowano się nadać nieco bardziej ludzkie cechy, ale nie pociągnięto tego wątku dalej, a co do tajemniczego obozu w górach, który miał być ostoją „nowej ludzkości”, jak wypowiedział się sam Clyde w finale, żyją tam jednak potwory, tzw. śnieżne pająki. Nic się tu nie klei. Nie ma spójnej, fabularnej ścieżki, którą podążyłby widz wraz z głównym bohaterem. Są za to w większości nieudane próby nawiązywania do wielu filmów science fiction, m.in. do Obcego, i to w klimacie sugerującym, że trzeba te klisze wyśmiać. Pamiętacie scenę, kiedy jeszcze w bunkrze, już po ataku robala, który jakimś dziwnym sposobem dostał się do środka, kamera znacząco ujmuje na drugim planie Joela, a na pierwszym kobietę całującą swojego mężczyznę tuż przed walką? Nie pamiętam, jak mieli na imię. Nie jest to absolutnie ważne. Liczy się tylko to, że takich nieco żenujących, niby prześmiewczych scen jest sporo w całym filmie. Na dodatek są one wymieszane z wyjątkowo poważnymi sekwencjami walk, wspomnień i refleksji głównego bohatera, więc trudno określić, o co reżyserowi chodziło. Czy najważniejszy charakter produkcji umieścił po stronie pastiszu, czy tam, gdzie od wielu lat gości kino typowo postapokaliptyczne? Nie wiem, i to jest największy problem. Miłość i potwory są jednocześnie i psem, i wydrą. Kino postapo nie może takie być. Musi chociaż udawać, że jest określone. Przez brak pomysłów na świat przedstawiony w finale upadło wiele świetnie zapowiadających się produkcji, np. Ciche miejsce.
Miłość
Ostatni element tej negatywnej układanki, czego nie robić w kinie postapo – miłość. Słowo to pojawiło się w tytule, więc od razu można się domyślić, że jest ważne. W sensie metaznaczeniowym łączy się ono zarówno z charakterem głównego bohatera, światem przedstawionym, jak i mętnymi założeniami twórców, którzy silili się na postapokaliptyczną nowatorskość. Sądzili, że jeśli jedyną motywacją Joela do wyjścia z bunkra, i to po siedmiu latach, będzie chęć spotkania się z dawną dziewczyną, to w jakimś sensie zastąpią tym pomysłem każdą inną pretensję w filmie – a szczególnie chęć ratowania świata, ludzkości, w sensie politycznym konkretnego narodu itp. Faktycznie pod tym względem Miłość i potwory jest wyjątkowo pozbawione charakterystycznego moralnego patosu jak na produkt filmowy z USA. To oczywiście zaleta, ale czemu akurat miłość, i to tak tandetnie oraz płytko zaprezentowana? Zapewne miało wyjść śmiesznie. Joel to przecież fajtłapa, ale nadzwyczaj romantyczna. Chęć odnalezienia dawnej miłości powinna zatem dodatkowo podkreślić, jak bardzo niedostosowany do świata po zagładzie jest nasz bohater. Mógł gotować, naprawiać radio, ale strzelać do potworów?
Nie wyciągajcie jednak z tego aż tak daleko idącego wniosku, że coś takiego jak miłość w ogóle nie powinno występować w kinie postapokaliptycznym. Jak najbardziej powinno, ale nie po to, żeby podkreślać melepetowatość głównego bohatera.
Jak z pewnością już się domyśliliście, Miłość i potwory zawiodły mnie na całej linii. Ocena pięć to maksymalna nota, którą mogę wystawić. Pochwała należy się za efekty specjalne, zdjęcia, Michaela Rookera, prezydenta USA, którego zjadła wielka ćma, pomysły na nazwy potworów itp. Zganić należy produkcję za brak pomysłu na historię, makabrycznego głównego bohatera, brak antagonistów (ten jeden się nie liczy, bo to wydmuszka, a nie czarny charakter), sztampową muzykę, mniej niż dwie godziny seansu, co sugeruje braki budżetowe, tandetną miłość, niewykorzystany wątek robota, pastiszowość, która nią nie jest, bo przypomina nieopierzonego gołębia, który boi się cokolwiek naprawdę wyszydzić, brak mitologii, zarówno tej przeszłej, jak i przyszłej, oraz jeszcze wiele, wiele innych kulejących elementów, które, mam nadzieję, sami odnajdziecie. Tym razem Netflixowa próba zdobycia szczytu postapokalipsy okazała się beztlenowym samobójczym atakiem filmowych desperatów.