MIŁOŚĆ I POTWORY. Jak nie robić KINA POSTAPOKALIPTYCZNEGO
Możecie się śmiać, ale kiedy zobaczyłem, że Miłość i potwory kilka dni temu wylądowały na Netflixie, po pierwsze od razu chciałem ten film obejrzeć, bo wydawało mi się, że jest to superprodukcja pokroju Anihilacji, a po drugie chciałem napisać recenzję, w której dam produkcji przynajmniej osiem na dziesięć. Byłem święcie przekonany, że tak będzie. Dałem się jednak zwieść podobnie jak w tym powiedzeniu, że mami nieraz najbardziej to, co jest ostentacyjnie wychwalane. Po seansie mój entuzjazm opadł na dno jak radioaktywny pył po wybuchu wojny atomowej. Nagle jak w magicznym zwierciadle zobaczyłem wszystko to, czego nie powinno się robić w kinie postapo. A podobno film miał rozprawiać się ze stereotypami panującymi w tego typu produkcjach. Jednym słowem Miłość i potwory jest jednym z najbardziej zmarnowanych tytułów w gatunku, jakie kiedykolwiek oglądałem.
Świat przedstawiony wciąga jak mało który. Jedyne skojarzenie, jakie przychodzi mi do głowy, to rozpoczynająca się tajemnicza podróż Bilba Bagginsa w Hobbicie: Niezwykłej podróży, trzymająca w napięciu, przynajmniej na początku (I część), i dająca mnóstwo frajdy z brania udziału w tej inicjacyjnej opowieści w stylu od zera do bohatera. Im dalej jednak w las, tym więcej drzew, co wiąże się z powstaniem wrażenia podczas seansu, że scenarzyści od pewnego momentu, czyli mniej więcej od 1/3 filmu, nie mieli już pomysłu na poprowadzenie historii. Niedopatrzenia w założeniach początkowych po prostu się na nich zemściły. Zaraz dokładniej się im przyjrzymy. Michael Matthews wraz ze scenarzystą Brianem Duffieldem próbowali odważnie podejść do zasad obowiązujących w tego typu filmach, ale wygląda na to, że przemyśleli jedynie główny temat, jednak nie uzupełnili go o odpowiednio interesującą treść szczegółową. Filmy postapokaliptyczne potrzebują mięsistej, pełnej faktów historii. Mało którym z tych najlepszych w ramach gatunku udało się bez tego obyć, stawiając np. na unikalną warstwę wizualną lub/i pamiętne kreacje aktorskie.
Podobne wpisy
Mitologia
Dzisiaj już nie wystarczy zrobić dowcipnej, rysowanej czołówki ze szkicowym opisem, jak doszło do zagłady. Była sobie asteroida o wdzięcznej nazwie Agatha 616, która niechybnie zniszczyłaby Ziemię, gdyby ludzie nie stwierdzili, że się jej pozbędą za pomocą tajemniczych bomb. W bombie jednak znajdowało się tyle tajemniczych chemikaliów, że po zniszczeniu Agathy opadły one na powierzchnię naszej planety i przemieniły DNA wszystkich zwierząt w kod genetyczny bezlitosnych potworów, które zaczęły nas bezpardonowo zjadać. Znaleźliśmy się nagle na końcu łańcucha pokarmowego w naturze. Prezydenta USA zjadła np. ćma, a jednego dzieciaka złota rybka. Domowy kot również nie przeżył. Wszystko byłoby fajnie, lecz rodzi się kilka pytań.
Miłość i potwory nie jest produkcją aspirującą do miana kompletnie absurdalnej farsy, więc nawet w swojej prześmiewczości wobec gatunkowych klisz wypadałoby, żeby twórcy zachowali jakąś logikę. Nie od dzisiaj wiemy, że dobry pastisz daje najlepsze plony, gdy oprzeć go na historii, która ma szansę zostać zapamiętana i przekazywana z ust do ust. W Miłości i potworach tak nie jest. Historia zagłady Ziemi jest miałka, banalna i pełna dziur, których liczba jedynie wzrasta wraz z tokiem fabuły. Już na samym początku rodzi się pytanie, skąd się wzięły chemikalia w rakietach. Jeśli nawet musiano je wykorzystać, zamiast klasycznej dla niszczenia asteroid potęgi atomu, to nikt z naukowców nie widział, jak oddziałują one na organizmy żywe? Przecież to kuriozalne tego nie wiedzieć, skoro się takich materiałów używa. Generalnie ze sto razy już powinno dojść do zagłady naszego gatunku z powodu nieuprawnionego użycia, nieuwagi itp. Nie trzeba było wcale wysadzać asteroidy. Mało tego, skoro wybuch nastąpił w przestrzeni kosmicznej, w pewnej odległości od naszej planety, to jakim cudem powierzchnia Ziemi została skażona? Czemu mutacje dotknęły tylko owady, płazy, gady, ryby, a nie ssaki? Ale, ale, w filmie nie pojawia się żadna zmutowana ryba. No chyba że ktoś coś przegapił, mutacje dotknęły wszystkich zwierząt, co również jest bez sensu, ale twórcy o tym zapomnieli, bo efektowniej jest zaprezentować wielkie karaluchy niż np. krowy z przerośniętymi wymionami. W tym przypadku akurat produkcji należała się nominacja do Oscara za efekty specjalne. Robale są zrobione naprawdę kunsztownie, nie to, co np. Żołnierzach kosmosu.
Generalnie wprowadzenie do fabuły nie jest złe, aż do momentu wyjścia głównego bohatera (Dylan O’Brien jako Joel) z bunkra. Widać, że twórcy bardzo starali się nadać filmowi dowcipny wydźwięk. W ramach owej prześmiewczości jednak zatrzymali się w pół drogi. Nie pokusili się na stworzenie żadnego bardziej kuriozalnego czy surrealistycznego, a przy tym pastiszowego klimatu, więc już na starcie przekreślili swoje szanse, że w tej perspektywie film Miłość i potwory będzie miał okazję stać się produkcją znaną i kultową. Pomniejsze humorystyczne wtręty nie wystarczą. Przez takie zabiegi tylko obniża się wartość gatunkową produkcji. Albo więc trzeba iść na całość, albo pozostawić naturalnie złowrogi, nawiązujący do horroru klimat wprowadzenia do rzeczywistości postapokaliptycznej, a przy tym zarysować bardziej naukowo i koherentnie historię zagłady świata. Kina postapo nie opiera się na naiwnych bajeczkach, jeśli nie uzasadni się ich bardzo zindywidualizowaną formą pastiszową. Mitologia musi być należycie dopracowana, co nie oznacza rzecz jasna wielotomowych suplementów.