APOKALIPSA Z: POCZĄTEK KOŃCA. Europejska wizja końca świata z powodu zombie [RECENZJA]
Mam nieodparte wrażenie, iż jeszcze dzisiaj zbyt duża liczba widzów nie dowierza europejskiej kinematografii, że potrafi ona kręcić horrory, zwłaszcza te o zombie, ukazujące w szerokich planach globalny koniec świata. Nie daje się więc im szansy. Apokalipsa Z: Początek końca Carlesa Torrensa na zainteresowanie jednak całkowicie zasługuje. Obecnie film stał się hitem dostępnym na Amazon Prime. Produkcja może swobodnie konkurować z tak znanymi tytułami jak 28 dni później czy też 28 tygodni później Danny’ego Boyle’a. Jest świetnie zrobiona technicznie, a przy tym nie epatuje wyłącznie estetyką, nie stawia na nią. Wciąga widza w emocjonalną narrację, zbudowaną nie szlachtowaniem kolejnych trupów, lecz relacjami i doświadczeniem bohaterów. Oczywiście mięsistej walki z chodzącymi ciałami również nie zabraknie, lecz akcent jest wyraźnie przesunięty na niespieszne doświadczanie grozy, a nie kompulsywne wgniatanie w fotel.
Podobieństwo do World War Z jest czysto przypadkowe, a treściowo szkicowe. Nie sposób tych dwóch filmów porównać. Istnieje między nimi przepaść w postaci nie tyle budżetu i efektów specjalnych, ile narysowaniu bohaterów. Apokalipsa zombie narasta powoli. Dodatkowo suspens jest potęgowany przez próby wyjazdu głównego bohatera oraz jego rozmowy telefoniczne. Fabuła bazuje na schemacie pandemicznym, który już znamy. Tym bardziej film odwołuje się do naszego doświadczenia jak najbardziej realnego. Pamiętamy epidemię, codzienne wyliczenia, ile jest zachorowań, ile zgonów. Kolejne obostrzenia, maseczki, zakazy w sklepach, a potem wreszcie wybuch ludzkiego niezadowolenia, wykupywanie produktów, pustki na ulicach do tego stopnia, że największe miasta stały się ciche, a zwierzęta z sąsiadujących z nimi dzikich ostępów zaczęły wkradać się na największe, niegdyś ruchliwe arterie. Wykorzystanie tej jeszcze żywej pamięci u widzów sprawiło, że Apokalipsa Z: Początek końca działa na wyobraźnię oraz na podświadomość, więc twórcy zapewnili sobie reklamę na poziomie wręcz elementarnym. Głównym antagonistą jest w filmie tzw. wirus TSJ. Jest to wysoce agresywny patogen, który atakuje ludzki organizm, zamieniając go w biologiczny zbiór niekontrolowanych popędów, które dążą swoim zachowaniem do jak najszybszego rozniesienia wirusa po całym świecie. Sposobem jest nie droga kropelkowa, co by trwało zbyt długo, ale krew, ugryzienie. Wirus pojawił się nagle po epidemii Covid-19. Istnieje więc domniemanie, że pandemia była jedynie forpocztą przed głównym atakiem, żeby cała ludzkość zniknęła z powierzchni Ziemi. Ziemia nas już nie chce. Wiem – może niektórzy z was zastanawiają się, że to nie ma sensu. Żaden wirus nie może tak globalnie zakażać, bo to nie w jego interesie. Zbyt szybko skończą się biorcy. Wirus więc naturalnie wyginie. Uzasadnieniem jest więc wirus w postaci niszczącego narzędzia, żeby wybić nasz gatunek i dać szansę innym.
Akcja polega na ucieczce głównego bohatera, który zostaje oddzielony od rodziny i desperacko próbuje wrócić. Władze zamykają jednak dworce. Ludzie tarasują samochodami autostrady. Nie ma jedzenia, więc trudno jest sobie poradzić. Trzeba szukać innych środków, jak motocykl, łódka, w końcu marsz na nogach. Zombiaków jest coraz więcej. Wychodzą dosłownie z każdej dziury, a jedyną obroną przed nimi jest walka. Trzeba je zabić, kimkolwiek były wcześniej. A to nie jest łatwe, co film również pokazuje. Zombiaki nie są do końca anonimowe. Mają swój udział w fabule, ale – co ciekawe – nie są jedynymi antagonistami. Wciąż to ludzie pozostają na horyzoncie jako ci źli, którzy nawet w obliczu apokalipsy chcą przetrwać, ale niepotrzebnym kosztem innych. Tak więc dlatego Apokalipsa Z: Początek końca jest tak wielopoziomowym filmem, a nie prostą nawalanką, żeby tylko przedrzeć się bezmyślnie przez hordy nacierających truposzy. Akcja dzieje się w wielu lokacjach – miasto, podziemia, wnętrza budynków, szpital, a nawet woda. Owa wielopoziomowość jednak nie przytłoczy widzów. Nie jest to film filozoficzny, jak próba opowiedzenia zombie apokalipsy przez Jarmuscha w Truposze nie umierają. Główny bohater Manel ma trochę problemów z przeszłości (śmierć żony), ale radzi sobie z nimi w bardzo zdrowy sposób. Reżyser nie wprowadził do narracji zbyt wiele refleksji na ten temat, no może prócz jednej sceny, gdy pojawia się zmutowane małe dziecko oraz jednej ckliwej rozmowy telefonicznej. W scenie z dzieckiem nie ma jednak dosadności, a może być powinna? Wtedy produkcja otrzymałaby taki sznyt bezpretensjonalności, nieodwracalności, a może i właśnie realizmu.
Jeśli chodzi o montaż i efekty specjalne, jest przekonująco, chociaż bez nadmiernego bogactwa, do którego przyzwyczaiło nas kino zza oceanu. Finał za to jest mięsisty, taki jak powinien być. Muzykę określić można jako taką, która nie przeszkadza, a szkoda. Muzyki zawsze żałuję we współczesnych produkcjach. Co do zakończenia jeszcze – mocno się zdziwicie jego formą. I na tym polega właśnie dobre kino, że kiedy już emocje w widzach urosną i są oni ich pewni, nagle wszystko reżyser im rujnuje.