search
REKLAMA
Felietony

Metamorfozy Ethana Hunta. Jak zmieniała się seria MISSION: IMPOSSIBLE

Jest coś terapeutycznego w widoku biegnącego, pokonującego niezliczone przeszkody Toma Cruise’a.

Janek Brzozowski

21 lipca 2023

REKLAMA

Ethan Hunt nie był bohaterem mojego dzieciństwa. Niepodzielnie rządził w nim James Bond, którego przygody śledziłem za pośrednictwem telewizji i kolejnych „hitów na niedzielę”. Z Huntem zapoznałem się dużo później, nadrabiając wszystkie misje niemożliwe tuż przed premierą najnowszej. Oglądanie tych filmów po sobie to doświadczenie szczególne – w przeciągu kilku dni prześledzić można, jak ewoluowała cała franczyza, a wraz z nią wysokobudżetowe kino rozrywkowe, na przestrzeni ponad 20 lat. Emblematyczna jest w tym kontekście przemiana głównego bohatera – od hitchcocowskiego „młodego i niewinnego” do pędzącego na złamanie karku nadczłowieka.

Brian De Palma uwielbia Alfreda Hitchcocka. Nie trzeba pogłębionej wiedzy filmoznawczej, aby zauważyć podobieństwa pomiędzy produkcjami obu dżentelmenów. Bliźniaczy sposób prowadzenia kamery i komponowania ujęć, skrupulatne budowanie suspensu i konstruowanie bohaterów według określonych schematów. Ethan Hunt jest w pierwszym Mission: Impossible Carym Grantem z Północ-północny zachód, Montgomerym Clifftem z Wyznaję i Robertem Donatem z 39 kroków. Człowiekiem zaplątanym w intrygę większą od niego – niesłusznie oskarżonym, wziętym za kogoś innego, zmuszonym do oczyszczenia swojego imienia.

De Palma zręcznie połączył kino akcji z kryminałem, nawiązując jednocześnie do filmu noir. Wprowadził w obręb fabuły francuską femme fatale, igrającą z uczuciami bohatera. To również jedyna odsłona serii, w której niemalże do końca nie wiadomo, kto tak naprawdę jest głównym antagonistą wrabiającym Hunta w morderstwa. Rozwiązanie intrygi okazuje się zatem równorzędne, a momentami nawet nadrzędne względem kolejnych sekwencji akcji, zwieńczonych efektownym finałem w pociągu – ulubionym środku lokomocji Hitchcocka, regularnie powracającym w filmach jego autorstwa.

Po De Palmie pałeczkę przejął John Woo, robiąc z Ethana Hunta tandetną kopię Jamesa Bonda. Rozkopaną i rozkochaną – w byłej dziewczynie zbuntowanego agenta. W wolnym czasie specjalista od misji niemożliwych wspina się bez zabezpieczeń na skałki, a w pracy przekomarza się z własnym odpowiednikiem M, granym przez Anthony’ego Hopkinsa. A to wszystko w rytm muzyki Hansa Zimmera. Tak jak De Palma konstruował sceny rozważnie i bez pośpiechu, tak Woo postawił w stu procentach na akcję, wprowadzając do serii slow motion, kamerę z ręki oraz długie walki na pięści i kopniaki, przypominające bardziej taniec niż starcia na śmierć i życie. Połączenie rozbuchanego stylu Hongkończyka, nieustannie balansującego na granicy kiczu, z amerykańską mentalnością cyklu nie przyniosło jednak zadowalających efektów artystycznych. Jedno jest pewne: Ethan Hunt nigdy nie turlał się i nie kopał więcej niż w drugim Mission: Impossible.

mission impossible 2 klif

W trzeciej części bohater otrzymał coś, o czym wcześniej nawet nie marzył – pełnoprawną rodzinę. J.J. Abrams ożenił Hunta z oddaną swojej pracy lekarką, a głównym tematem filmu uczynił niepożądane przecięcie życia zawodowego z prywatnym. Stawka nigdy wcześniej ani nigdy później nie była tak osobista. Abrams wprowadził też najbardziej pamiętnego villaina całej serii – bezwzględnego handlarza bronią, granego przez Philipa Seymoura Hoffmana. Pod względem stylistycznym reżyser postawił na zdrowy kompromis pomiędzy inscenizacyjną elegancją De Palmy a barokową rozrzutnością Johna Woo: korzystał z kamery z ręki, ale w dużo bardziej surowym wydaniu, zakorzenionym w dokumentalnej technice mistrzów Direct cinema. Efekt okazał się szalenie immersyjny – żadnej odsłony serii nie ogląda się tak dobrze, tak płynnie jak trzeciej.

Niech nam Tom biega jak najdłużej

Następnie seria trafiła pod skrzydła Brada Birda – reżysera specjalizującego się w filmach animowanych, odpowiadającego między innymi za Stalowego giganta oraz Iniemamocnych. Zrealizowane przez niego Ghost Protocol to właściwie archetypowe Mission: Impossible – zwłaszcza w kontekście kolejnych części cyklu. To tutaj zaczynają się dzikie wyczyny Toma Cruise’a, sukcesywnie zamazującego granicę pomiędzy profesjonalnym aktorem a kaskaderem. Ucieczka z rosyjskiego więzienia, infiltracja Kremla, wspinaczka na Burj Khalify, pogoń w burzy piaskowej, wreszcie finał w fabryce samochodów – Ghost Protocol pełne jest scen absurdalnych, ale fascynujących. Takich, które wyprodukować mogła chyba jedynie wyobraźnia człowieka myślącego o kinie kategoriami filmu animowanego – tworu nieograniczonego banalnymi ramami praw fizyki.

Christopher McQuarrie okazał się dla Mission: Impossible tym, kim dla filmowych przygód Harry’ego Pottera miał być David Yates: wysokiej klasy rzemieślnikiem, którego zadanie polegało na uspójnieniu wizerunku franczyzy. McQuarrie ustabilizował sytuację Hunta nie tylko stylistycznie, ale również fabularnie. Od Rogue Nation agentowi zaczęła towarzyszyć stała ekipa, na którą składają się Benji (z każdym filmem, poczynając od Mission: Impossible III, odgrywający coraz ważniejszą rolę), Luther (powracający do serii po drobnym epizodzie w Ghost Protocol) oraz, grana przez Rebeccę Ferguson, Ilsa Faust. Reżyser pozwolił widzom przywiązać się do bohaterów. Ze zbioru indywidualności stworzył patchworkową rodzinę znajdującą się w stanie permanentnego niebezpieczeństwa. Powróciła więc, znana z filmu Abramsa, osobista stawka – Ethan Hunt znów walczył o coś więcej niż losy milionów bliżej niezidentyfikowanych istot ludzkich.

Za sterów McQuarrie’ego seria po raz pierwszy zyskała również stałego villaina – Solomona Lane’a, przywódcę siatki zbuntowanych agentów, odgrywającego istotną rolę zarówno w Rogue Nation, jak i w Falloucie. Stał się on dla Hunta kimś w rodzaju nemezis – odpowiednikiem bondowskiego Blofelda. Najbardziej oryginalnego antagonistę udało się jednak twórcom wykreować w Dead Reckoning: sztuczną inteligencję, która wybija się na indywidualność i zaczyna dążyć do kontroli nad światem, podporządkowując sobie w tym celu pojedyncze jednostki. Kultura popularna zawsze – czy tego chce, czy nie – mówi nam coś o czasach, w których powstaje. Szał maskowy w drugim oraz trzecim Mission: Impossible to przecież nie tylko beztroska zabawa fabularna, ale również reakcja na kryzys tożsamości przełomu wieków – temat ściśle powiązany chociażby z rozwojem internetu, a podjęty wcześniej przez Johna Woo w Bez twarzy. Najnowszą odsłonę serii potraktować można więc zarówno jako przejaw strachu w obliczu błyskawicznie ewoluującej technologii, jak i wyraźny głos sprzeciwu wobec potencjalnej ekspansji sztucznej inteligencji w dziedzinie kina. Dla pikietujących w Ameryce scenarzystów to niemalże film-manifest.

Oczywiście, w centrum tego galimatiasu od początku siedzi Tom Cruise – jednocześnie ten sam oraz całkowicie inny człowiek. Jestem zwolennikiem teorii, zgodnie z którą każdy występ aktorski kryje w sobie element autobiograficzny: film akcji może stać się niepostrzeżenie dokumentem na temat fizyczności aktora, eksperymentem badającym możliwości jego ciała. Cruise starzeje się wraz z serią, dla której jest alfą i omegą. Najjaśniejszą gwiazdą, producentem, marketingowym kołem napędowym. Walcząc z kryzysem wieku średniego, decyduje się na coraz odważniejsze przedsięwzięcia kaskaderskie. Nie wychodzi z nich zawsze bez szwanku – raz potłucze sobie żebra (Mission: Impossible III), a raz złamie nogę w kostce (Mission: Impossible – Fallout). Jego brawura budzi jednocześnie podziw i niedowierzanie – rodzi pytania o granice zaangażowania. To, co wyczynia Cruise, to właściwie nowy rodzaj method actingu: groźny nie tyle dla zdrowia psychicznego, ile fizycznego.

I nie zrozumcie mnie źle, niewiele jest rzeczy mniej irytujących niż pojawiające się przy okazji premier kolejnych, wysokobudżetowych akcyjniaków komentarze głoszące, iż „kino to sztuka ruchu”, a bracia Lumière wymyślili kinematograf wyłącznie dla tego typu filmów. W duszy wciąż jestem krytycznofilmowym snobem, dla którego esencja kina zawiera się raczej w powolnym truchcie Antoine’a Doinela niż w szalonym sprincie Ethana Hunta. A jednak: muszę przyznać, że w widoku biegnącego, pokonującego niezliczone przeszkody Toma Cruise’a jest coś terapeutycznego, odświeżającego… zwyczajnie, tak po ludzku pokrzepiającego. Cokolwiek by się nie działo, on zawsze będzie parł do przodu. Niech nam Tom biega jak najdłużej!

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA