search
REKLAMA
Nowości kinowe

MISSION: IMPOSSIBLE – FALLOUT. Na skraju fotela!

Krzysztof Walecki

4 sierpnia 2018

REKLAMA

To będzie trudna recenzja. Wręcz niemożliwa. Trudno bowiem pisać o Mission: Impossible – Fallout bez ujawniania ważnych elementów fabuły, bez zachwytu nad poszczególnymi sekwencjami. Jest to film, w którym nie historia jest jednak najważniejsza, a pęd, akcja, podporządkowanie całości wyczynom jednego tylko człowieka. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości, rozwieję je już teraz – najnowsza część słynnego cyklu jest mistrzowskim kinem akcji, wybitnie pomyślanym i zrealizowanym. Ma swoje problemy, ale w ostatecznym rozrachunku nic one nie znaczą wobec fantastycznego widowiska, jakie podziwiamy na ekranie.

Zacznijmy jednak od Toma Cruise’a. W wieku 56 lat nie przestaje imponować sprawnością fizyczną, oddaniem oraz odwagą, dzięki którym jego Ethan Hunt jest jednym z najbardziej lubianych przez widzów wcieleń aktora. W poprzednim filmie z serii, Mission: Impossible – Rogue Nation, Cruise przyczepił się do zewnętrznych drzwi samolotu tylko po to, aby móc sfilmować go, gdy maszyna startuje. Na ekranie oglądamy zatem gwiazdora, który faktycznie ryzykuje własnym życiem, abyśmy bawili się na filmie jeszcze lepiej. Autentyzm zawsze będzie wart więcej niż wygenerowane komputerowo efekty. Najnowsza część, o atomowym podtytule Fallout, kontynuuje to myślenie – tym razem Cruise wykonuje skok HALO z wysokości ponad 7000 metrów, a w innej sekwencji sam pilotuje helikopter. Skok z jednego dachu na drugi zaowocował zaś złamaniem kości stopy aktora, co tylko potwierdziło jego zaangażowanie, jak nie szaleństwo. Odnieść już można wrażenie, że zapragnął on być bohaterem, w którego wciela się nieprzerwanie od ponad 20 lat. Fallout zadaje pytania o cenę bycia takim człowiekiem, nie tylko nieznającym strachu, ale i gotowym zaryzykować życie milionów, aby ocalić jedną osobę. Czy to sprawia, że nowe Mission: Impossible jest poważniejsze od poprzedników? Niekoniecznie. Po prostu ambicje twórców wykraczają tym razem poza realizacyjną doskonałość i świadomość, że jest to już szósty film z serii. Przy czym zachęcam do przypomnienia sobie przynajmniej poprzedniej części (aby wyłapać wszystkie nawiązania należałoby cofnąć się aż do pierwszego filmu z 1996 roku), której Fallout jest bezpośrednią kontynuacją.

Nowa misja skupia się na próbie powstrzymania niedobitków Syndykatu, terrorystycznej organizacji znanej z Rogue Nation, którzy obecnie nazywają siebie Apostołami, mają chęć zbudowania trzech bomb atomowych i detonowania ich gdzieś na świecie. Reżyser Christopher McQuarrie streszcza nam szczegóły zadania w jednej z pierwszych scen filmu tak, jakby opowiadał nam historię. Warto ją uważnie śledzić, gdyż później nie będzie czasu na wyjaśnienie, kto jest kim, dlaczego postąpił tak, jak postąpił, oraz co się właściwie dzieje na ekranie. W przeciwieństwie do poprzedniego filmu, który McQuarrie również napisał i wyreżyserował, skonstruowanego niczym elegancka i czytelna partia szachów między Huntem a wyprzedzającym go o trzy ruchy Solomonem Lane’em (demonicznie opanowany Sean Harris, powracający w nowej odsłonie), Fallout prze do przodu niczym taran, od jednej sceny akcji do następnej, pozostawiając widza bez tchu, ale i z niemałym mętlikiem w głowie, jeśli ten zechce w pewnym momencie zatrzymać się, aby ogarnąć całą intrygę. Czy ta ma sens? Mam parę wątpliwości, które być może rozwieje drugi seans. Na ten pójdę na pewno, nie po to jednak, aby sprawdzić, czy film ma błędy logiczne czy ich nie ma, lecz dla spektaklu prawdziwie epickich rozmiarów. Mission: Impossible – Fallout jest bowiem jednym z najdoskonalszych filmów akcji, jakie widziałem, choć sprzeniewierza się idei całego cyklu opartego na autorskiej strategii.

REKLAMA