MISSION: IMPOSSIBLE – DEAD RECKONING PART ONE. Twoją misją, jeśli ją zaakceptujesz, jest uratowanie kina
Kino, rozumiane jako instytucja zapraszająca na wielkoekranowe seanse filmowe, jest w kryzysie, z którego nie podniosło się do końca od czasów pandemicznych lockdownów. Mimo kilku ogromnych hitów (jak Spider-Man: Bez drogi do domu, Top Gun: Maverick czy Avatar: Istota wody) trudno nie zauważyć, że produkcje, które do tej pory masowo przyciągały widzów (jak tworzone taśmowo filmy Marvela czy kolejne przygody rodziny Toretto) albo miały ku temu wielki potencjał (jak powroty na wielki ekran Batmana Michaela Keatona czy Indiany Jonesa Harrisona Forda), stają się dziś potężnymi finansowymi porażkami.
Nic zatem dziwnego, że być może ostatnia prawdziwa ikona kina: Tom Cruise, który nigdy nie zaangażował się w żaden telewizyjny czy streamingowy projekt, potraktował misję uratowania tej instytucji osobiście. Od miesięcy promuje filmy konkurencji, zachęcając do odwiedzenia kin, ale też współtworzy potężne, pełne pasji widowiska, które aż proszą się o jak największy ekran. Takim tytułem jest właśnie najnowsza odsłona serii Mission: Impossible, a linijka dialogowa z tego filmu, w której jedna z postaci zwraca się do bohatera Cruise’a słowami: „grasz w czterowymiarowe szachy z algorytmem”, to doskonały metakomentarz do obecnej kondycji kina i misji Toma Cruise’a…
Technothriller
I tak, wychodząc naprzeciw wątpliwościom, Ethan Hunt w siódmej odsłonie serii nie walczy z agentami obcych służb czy terrorystami, ale samoświadomym bytem cyfrowym, co dość mocno zabiera markę w rejony technothrillera i czyni niezwykle w kontekście dzisiejszego świata aktualnym.
Oczywiście, wszystko to z charakterystycznym dla serii przymrużeniem oka, ale kiedy protagoniści muszą wychodzić naprzeciw sztucznej inteligencji kontrolującej kamery, bazy danych i umiejącej imitować nie tylko ludzkie zachowania, mowę, ale i głos trudno nie poczuć nieprzyjemnego dreszczu niepokoju.
Opera akcji
Tematyka filmu nie jest jednak w tym przypadku elementem kluczowym. W trakcie seansu w mojej głowie pojawiło się idealne określenie na oglądany właśnie film (ale też poprzednie odsłony serii pod batutą Christophera McQuarrie’ego, szczególnie perfekcyjny Fallout): opera akcji.
W Dead Reckoning bowiem koniec końców nie trzeba nawet rozumieć dialogów. Są one zaledwie nośnikiem kolejnych skrupulatnie zaplanowanych sekwencji akcji. Wystarczy poczuć odpowiednie emocje towarzyszące protagonistom, a to McQuarrie bardzo sprawnie buduje nawet bez słów.
Sekwencje te to zaś – po raz już kolejny – prawdziwe małe dzieła sztuki. Na każdą z nich jest realizacyjny pomysł, w każdej widać pasję daleką od chociażby grama rutyny. Twórców rzadko nawet zadowala ograniczenie się do prostego modułu, jak pościg, ucieczka czy rozbrajanie bomby. Zazwyczaj sekwencje są wielowarstwowe, przecinają się kolejnymi konceptami, pomniejszymi sub-sekwencjami. Czasem ich ton jest skrajnie podniosły, a czasem oparty na dobrym i zaskakująco często tu występującym humorze. A także na licznych, zmieniających się jak w kalejdoskopie lokalizacjach. Na perfekcji muzyki, montażu, kaskaderskich popisach aktorów i specjalistów z branży.
I jeśli jestem w stanie zrozumieć, że kogoś taka konwencja może znużyć, szczególnie że po raz pierwszy tytułowa misja nie znajduje w finale zwieńczenia, bo najnowszy rozdział przygód agenta Hunta podzielony został na dwie części, to ja przez prawie 3 godziny seansu (bez jednego kwadransa) nie poczułem nawet chwili zmęczenia.
Panteon gwiazd
Duża w tym też oczywiście zasługa ekipy aktorskiej, w której poza weteranami serii (nie tylko Cruise, ale np. Ving Rhames, Simon Pegg czy powracający po dekadach przerwy Henry Czerny), gośćmi już doskonale znanymi (Rebecca Ferguson, Vanessa Kirby) znalazło się miejsce dla kolejnych, cudownie odnajdujących się w konwencji aktorów: Hayley Atwell, Pom Klementieff, Esaia Moralesa, Cary’ego Elwesa czy – tak, tak – Marcina Dorocińskiego.
A zatem, nawiązując do kultowego już zdania z serii filmów o Ethanie Huncie, twoja misja, jeśli ją zaakceptujesz, polega na uratowaniu kina. Wierzę głęboko, że nie jest to misja niemożliwa, a dla filmów takich Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One warto ją podjąć. To widowisko, które na wielkim ekranie ogląda się po prostu doskonale, a żywe reakcje współtowarzyszy tej przygody, którzy śmiechem reagują na naprawdę udany humor i w ciszy przyglądają się kolejnym niesamowitym sekwencjom akcji, tylko pomagają w pełni zanurzyć się w kinowym przeżyciu.
Idźcie do kina na ten film. Nie zawiedźcie Toma Cruise’a, ostatniego z wielkich Hollywood.