Kto już zarobił na WIEDŹMINIE, a kto jeszcze zarobi?
Przemawiający do wyobraźni ogląd popularności Wiedźmina daje narzędzie Google Trends. Zwróćmy uwagę na wykres czerwony i niebieski. W szczytowym okresie Wiedźmin osiągnął 100 na skali od 1 do 100, natomiast w tym samym okresie Mandalorianin doszedł do 38, co i tak jest wynikiem o dwie jednostki lepszym niż w okresie premierowym. Można jeszcze spekulować, czy aby taka różnica nie była spowodowana krótką obecnością na rynku platformy Disney+, lecz samo to, że Wiedźmin doszedł do końca skali, o czymś świadczy, zwłaszcza w porównaniu z tak wieloletnią franczyzą jak Star Wars. Różnica jest podobna jak między resztą seriali a 8 sezonem Gry o Tron w kwietniu 2019 roku. Trend w Google obrazuje też, jak produkcja Netflixa przełożyła się na rekordową liczbę graczy w Steam. Pod koniec grudnia jednocześnie w Wiedźmina: Dzikiego Gona grały prawie 94 tysiące graczy, a w styczniu 2020 już ponad 100 tysięcy. Sam chwyciłem pada do xboxa i przeszedłem jeszcze raz grę wraz z dwoma dodatkami. I nie powiem, żebym podczas rozgrywki czuł atmosferę serialu. Po prostu wszedłem jeszcze raz w siermiężny i pikantny świat Sapkowskiego, wciąż pamiętając, że to właśnie serial z Henrym Cavillem przypomniał mi o nim. Rzadko się zdarza, że kilkuletnia gra, którą wiele nowych tytułów już wyprzedziło graficznie, jeszcze raz staje się hitem. Teraz więc mam cichą nadzieję, że wyjdzie jeszcze jeden dodatek (może coś ze smokiem?), a gdyby CD Projekt zdecydował się na czwartą część gry, spełniłoby się moje marzenie.
Podobne wpisy
Cały czas jednak mówimy o zyskach finansowych, ale sukces Wiedźmina posiada jeszcze niewycenialny na pieniądze wymiar. W przypadku Henry’ego Cavilla jest to szansa na wyrwanie się ze szponów toksycznej dla jego kariery postaci Supermana. Oprócz tych trzech milionów dolarów z hakiem wynagrodzenia za pierwszy sezon i być może renegocjowanej stawki za drugi zyskiem Cavilla jest sława, zupełne przesunięcie akcentów w dotychczasowej karierze oraz naoczny dowód dla wszystkich jego przyszłych filmowych pracodawców, że tworzenie postaci kultowej w ramach uniwersum fantasy idzie mu genialnie. Dla takich aktorów jak Anya Chalotra czy Joey Batey, równie znakomitych w swoich kreacjach, zysk przyjdzie z czasem, o ironio, im bardziej malkontenci będą narzekać na serialową Yennefer, a skrycie pod nosem nucić „Toss a coin to your Witcher”.
Przy setkach milionów dolarów wydawanych przez Netflix na promocję można się spodziewać wielkiej popularności drugiego sezonu Wiedźmina. Zarobią reklamodawcy, Netflix, Sapkowski umocni się na liście bestsellerowych pisarzy, nieznani aktorzy dostaną swoje pięć minut, ale co najważniejsze, polskie plemię zyska bohatera fantasy na miarę współczesnych, komercyjnych czasów. Może to się już dokonało, ale jak zwykle polski ból rzyci jest głęboko nas trawiącą, nieuleczalną chorobą, w przypadku Wiedźmina polegającą na narzekaniu, jaki on to nie jest zgodny z książkami, grą, osobistą imaginacją etc. Pytam więc, czy w zakresie kinematografii my, jako Polacy, z Wiedźmińskim dobrem narodowym zrobiliśmy coś lepszego? Nie liczę tu całkiem interesującej i niezależnej produkcji Pół wieku poezji później Jakuba Nurzyńskiego, bo poskładali się na nią fani, a zrealizowali filmowcy spoza tzw. mainstreamu.
Nie wiem, czy macie podobne wrażenie, ale Wiedźmin z całą jego multikulturową mitologią, której, umówmy się, w serialu tak wiele nie ma, ma szansę skłonić młode pokolenie do zaznajomienia się z naszymi rodzimymi, słowiańskimi korzeniami.
Tak więc mam nadzieję, że największe zyski ze sławy, jaką zdobył na świecie Wiedźmin, będzie czerpać nasza etniczna polskość, podobnie jak niegdyś z Pana Tadeusza. Bo chociaż próżno szukać w prozie Sapkowskiego czystej słowiańskości, to jednak etosowi kulturowemu zaprezentowanemu przez pisarza bliżej do naszych ludowych mitów niż tych rzymsko-grecko-judejskich, popularyzowanych od około 965–967 roku, wielokrotnie przepoczwarzonych historycznie i ideologicznie tak, że niejednokrotnie trudno ustalić, jakie mają faktycznie korzenie.