Festiwal Filmowy w Karlowych Warach 2017. Relacja
Autorem relacji i zdjęć jest Piotr Szczyszyk.
Křišťálový Glóbus
Dla prawie 50-tysięcznej mieściny Karlowe Wary międzynarodowy festiwal filmowy jest tak samo cenną wizytówką, jak dla całego państwa Hrabal, Forman i samochody Skoda, które o dziwo w tym roku nie dowoziły gwiazd na czerwony dywan (czyniły to niemieckie BMW). Zakończone 8 lipca czeskie święto kina, choć rangą i prestiżem nie ustępuje tak zwanej festiwalowej koronie Cannes-Berlin-Wenecja, zawsze pozostaje w pewnym cieniu. Powodów okazuje się być sporo: przede wszystkim selekcjonerzy pozyskują kluczowe tytuły z wyżej wymienionych imprez do swoich sekcji, nie zabiegając jednocześnie o głośne nazwiska dla własnego konkursu głównego. W efekcie większa walka w kilometrowych kolejkach toczy się o filmy pokazywane przed miesiącem w Cannes, niż o obrazy walczące o Kryształowy Globus.
No właśnie, do dzisiaj zachodzę w głowę, dlaczego akurat taką nazwę nadano festiwalowej statuetce, bowiem ów globus to po prostu szklana kula, trzymana w splocie rąk przez wygiętą, nagą kobietę. Być może to ten czeski humor?
Podobne wpisy
Karlowe Wary to Czechy w pigułce: zewsząd można wyczuć mentalność naszych południowych sąsiadów, ich bezpretensjonalną swojskość i dystans do międzynarodowego spędu filmowych gwiazd. Dlatego zaraz obok blichtru czerwonego dywanu, na którym Casey Affleck uhonorowany nagrodą dyrektora festiwalu Jiří Bartoški za fundamentalny wkład artystyczny w światowe kino (!) macha do tłumu turystów, w niezliczonej ilości namiotach leje się słynne czeskie piwo i smaży karkówka przy dźwiękach zapętlonego „Despacito”. Błądząc w drodze do malutkiego kina Drahomira, w którym można skorzystać z rozsuwanych przed fotelami stolików, trafiłem na biedniejsze, „prawdziwe” można by rzec dzielnice miasta. Opuszczone budynki i architektura pamiętająca jeszcze czasy Czechosłowacji to przeciwieństwo imponująco wyglądających rzędów kamienic, cerkwi ze złotymi kopułami i rustykalnych werand w sercu miasta. By daleko nie szukać, centrum festiwalowe, nie nazywane przez nikogo jak zwykle pałacem, to po prostu ogromny hotel Thermal z wyłożoną szarymi kamieniami elewacją. Wystarczy przespacerować się trochę dalej, a dużym zaskoczeniem może okazać się wyświetlający pokazy elegancki Grand Hotel o wdzięcznej nazwie Pupp, wyglądem przypominający ten z filmu Wesa Andersona.
Gdyby Ken Loach, również odbierający w tym roku wraz ze scenarzystą Paulem Lavertym nagrodę za artystyczne dokonania, chciałby zrobić kolejny manifest o rozwarstwieniu społecznym i ekonomicznej nierówności, czeski kurort byłby idealnym bohaterem-symbolem. Nietypowe połączenie prowincjonalności i wielkiej filmowej imprezy to charakter czeskiego festiwalu, który urzeka, ale w ciągu dziewięciu dni potrafi porządnie zmęczyć. Swobodne podejście organizatorów (niejasne zasady rejestracji) zrodziło wrażenie, jakoby festiwal obchodził drugą, a nie pięćdziesiątą drugą rocznicę. W większości trudnych sytuacji łatwiej było nam dogadać się po polsku (zaiste niesamowity jest fakt, jak Czesi rozumieją nasz język) aniżeli po angielsku (nawet w punktach festiwalu). Z kolei wszystkie filmy w katalogu zapisane zostały w oryginalnym języku. To miły gest, ale w ferworze festiwalowej rejestracji typu „last minute”, bez dopisanego nawet nazwiska reżysera, z łatwością można było przeoczyć wyczekiwany tytuł.
Hlavní soutěž
Od kilkunastu już edycji zdarzało się słyszeć narzekania na niski poziom karlowarskiego konkursu głównego. I w tym roku ciekawsze propozycje kusiły spoza jego listy, ale publiczność równie chętnie wybierała filmy konkursowe, co można było zauważyć po tłumach w kolejkach.
Przede wszystkim jury miało dosyć trudne zadanie: jaką skalę obrać, mając za sobą obejrzanych dwanaście bardzo zróżnicowanych filmów, od korpo-dramatu o kobiecie zarządzającej dużą firmą (francuski „Corporate”), poprzez izraelską opowieść o tym, ile życiowych niespodzianek może sprawić nam nasza orientacja seksualna („The Cakemaker”), po tragikomiczną komedię romantyczną o parze ludzi z autyzmem, próbujących odnaleźć się w nieprzystępnym świecie (amerykański „Keep the Change”).
Ten ostatni to niecodzienna próba opowiedzenia o niepełnosprawności. David jest już w średnim wieku, pochodzi z bardzo zamożnego rodu. Na spotkaniach terapeutycznych poznaje wulkan energii Sarę, która wywraca jego spokojne życie do góry nogami. Zakochana para będzie musiała zmagać się nie tylko ze spojrzeniami ludzi na ulicy, ale głównie z brakiem akceptacji ze strony rodziców Davida. Niesamowite wrażenie robi scena, w której bezkompromisowi i szczerzy bohaterowie próbują porozumieć się na rodzinnym przyjęciu z grupą osób „z wyższej sfery”. Para aktorów tak wiarygodnie wczuła się w rolę, iż trudno było uwierzyć, że w rzeczywistości także zmagają się z chorobą. Edukacyjno-terapeutyczna siła przekazu „Keep the Change” spowodowała, że wzruszona publiczność długo po seansie oklaskiwała autentycznie szczęśliwych aktorów, a jury przyznało filmowi nagrodę specjalną.
Wśród nominowanych nie było od początku mocnego kandydata na zwycięzcę, ani też takiego, na który najbardziej by się czekało.
Z listy nazwisk kojarzyłem gruzińskiego reżysera Georga Ovashvilego, którego powolna opowieść o ojczystej wojnie – „Wyspa kukurydzy” – wyjechała przed trzema laty z Karlowych Warów z główną nagrodą. Tym razem Ovashvili również sięga po temat polityczny, ale odchodzi od realności i powolnej narracji. „Khibula” to dramat jednostki wpisany w kino drogi, w którym po raz pierwszy demokratycznie wybrany prezydent na początku lat 90., wraz ze swymi najbardziej zaufanymi współpracownikami, musi uciekać z kraju po militarnym zamachu stanu. Jak wcześniej, reżyser tylko wykorzystuje fakty historyczne do stworzenia własnej opowieści, stroniącej od opowiadania się po którejś ze stron. Film to przykład nietypowej biografii głowy państwa, która targana wewnętrznymi demonami, nie do końca przedstawiona zostaje w pozytywnym świetle. Największym problemem „Khibuli” jest jednak ciągłe powtarzanie wątków i sposobów inscenizacji, kiedy grupa mężczyzn, błąkających się od domu do domu, za każdym razem dostaje ten sam sygnał: „musimy się śpieszyć”.
Jako Polak wyczekiwałem oczywiście nowego filmu małżeństwa Krauzów, którzy na czeskim festiwalu zgarnęli większość nagród za sprawą „Mojego Nikifora” w 2005 roku. „Ptaki śpiewają w Kigali” to zupełnie inny w poetyce obraz w całej filmografii pary filmowców. Rwanda, 1994 rok. Znajdujemy się w środku konfliktu pomiędzy plemionami Hutu i Tutsi, kiedy polska ornitolożka Anna ratuje córkę swojego przyjaciela. Claudine trafia do kraju nad Wisłą, ale koszmary przeszłości nie dają o sobie zapomnieć. Kobieta musi przepracować traumę ludobójstwa, postanawia więc wrócić do ojczyzny i odnaleźć groby swoich bliskich. Naturalna potrzeba pamięci pomaga jej zbudować silną relację z Anną i przezwyciężyć strach przed oprawcami. Film utrzymany jest w poetyce slow cinema i wyrażony niesamowitą stroną wizualną, nad którą pracowało aż trzech operatorów. Piękne ujęcia Afryki koegzystują z odrażającymi zbliżeniami rozkładających się zwłok ludzkich i zwierzęcych, co przypomina sposób portretowania świata natury w „Pokocie” Agnieszki Holland. Role duetu Eliane Umuhire i Jowity Budnik, zagrane w bardzo minimalistycznym i europejskim stylu, otrzymały wyróżnienie dla najlepszych aktorek. Zawiedzeni jednak będą ci, których Krzysztof Krauze (zmarł na początku zdjęć) przyzwyczaił do swoich wstrząsających wizji społecznych z „Długu” lub „Placu Zbawiciela”. Ten film to w całości wizja jego żony.
Gdyby spróbować określić jednym zdaniem wszystkie zaprezentowane obrazy w konkursie, byłyby to filmy o kryzysie męskości, w których potrzeba montażystów. Większość z dwunastu tytułów nominowanych do Kryształowego Globusa cierpiała głównie na nierówne tempo i rażące błędy w dramaturgii, niczym w reżyserskich wprawkach amatorów. Szczególnie źle wypadł hinduski „Raland Road”, opowiadający o mikrospołeczności wioski w Himalajach, do której próbuje dostać się człowiek z zewnątrz. Po tym, jak bohater został zwolniony z posady nauczyciela, próbuje znaleźć sobie miejsce na Ziemi. Wymuszona i nieadekwatnie wykorzystywana eksperymentalna forma nie angażowała, a wręcz irytowała, dlatego też bolesne musiało być dla reżysera, kiedy podczas premiery z sali wyszła większość osób.