Festiwal Filmowy w Karlowych Warach 2017. Relacja
Inaczej sprawa wyglądała z rosyjską „Arytmią” Borysa Chlebnikowa. Historia nie stroniącego od alkoholu młodego ratownika medycznego, który walczy z systemem, stawiając ponad wszystko na ludzkie życie, od początku typowana była na faworyta festiwalu. Paradokumentalna forma, przypominająca niestety tę z polskich seriali telewizyjnych, prostotą treści nie uderza jak podobna tematycznie „Śmierć Pana Lazarescu” Cristiego Puiu. Oprócz walki z dyrektorem szpitala, Oleg przeżywa kryzys małżeństwa i brak akceptacji ze strony teściów. Całość przypomina jednak kilka odcinków telenoweli umieszczonych w jednym, długim filmie. Jury postanowiło za to nagrodzić odtwórcę głównej roli, Alexandra Yatsenko.
Podobne wpisy
Wydłużone do granic możliwości sceny próbowały tuszować niedociągnięcia wynikające ze źle skonstruowanych scenariuszy, czego najlepszym przykładem jest rumuńskie „Breaking News” (nagroda specjalna). Wobec filmu Iulii Ruginy oczekiwania były, rzecz jasna, bardzo duże. Jako reprezentantka rumuńskich nowofalowców reżyserka obrała podobny zakres tematu, prowadzenie kamery i kolorystykę. Jednak w portretowaniu postkomunistycznego społeczeństwa Ruginie daleko do dokonań chociażby Cristiana Mungiu. Po śmierci swojego kolegi z pracy, prezenter TV Alex postanawia nakręcić upamiętniający kamerzystę filmik z wypowiedziami jego rodziny. Wszyscy są wyraźnie przeciwni pomysłowi, ale bohater czuje się winny tragedii, ponieważ naraził przyjaciela na niebezpieczeństwo podczas realizacji reportażu. Jednocześnie postanawia wziąć pod opiekę jego córkę, która nie potrafi poradzić sobie ze śmiercią rodzica. Z tych pobieżnie przedstawionych wątków możemy jedynie wywnioskować, że mężczyzna nie był tak dobrym człowiekiem i kochającym ojcem, jakim pamięta go Alex. I choć reżyserka wymownie wybiera za czas akcji święta Bożego Narodzenia, daleko jej do tak mocnych refleksji nad kondycją człowieka, jak choćby w pamiętnym „Wtorku po świętach”.
Aż piętnaście lat Czesi musieli czekać na triumf własnego filmu. W 2002 roku zwyciężył „Rok diabła” Petra Zelenki, w tym roku Kryształowy Globus powędrował do filmu „Křižáček” (ang. „Little Crusader”) w reżyserii Václava Kadrnki. Werdykt niespodziewany, ponieważ we wszystkich kuluarowych spekulacjach film ten był pomijany. Być może na decyzję wpłynął fakt, jak bardzo czeski film wyróżniał się spośród reszty realistycznych dramatów, bowiem „Krzyżaczek” to średniowieczna, poetycka baśń, operująca ciszą i poetycką formą. Opowiada o trudach ojcostwa i poszukiwaniu sposobu na połączenie zerwanych przed laty więzi rodzinnych. Jak można przeczytać w opisie filmu, jesteśmy świadkami pielgrzymki zdezorientowanego bohatera, którego otaczające krajobrazy stają się krajobrazami jego umysłu. Brzmi pretensjonalnie? Miejmy nadzieję, że jury, nagradzając tę baśniowo-przygodową przypowieść, nie uczyniło tego tylko ze względu na gospodarzy festiwalu. Na szczęście szacowne grono nie dało się nabrać na dobrze przyjęty przez widownię turecki film „Daha”, który pobłażliwie wykorzystał temat uchodźców do wzmocnienia relacji surowy ojciec-wrażliwy syn.
O wiele bardziej przypadły mi do gustu propozycje ze Słowacji oraz Bośni i Hercegowiny. Nagrodzony za reżyserię Peter Bebjak w swoim kryminale „The Line” opowiada o tym, ile jesteśmy w stanie zrobić dla naszej rodziny. A że jest to słowacka familia rodem z „Ojca chrzestnego”, której głowa rodziny Adam jest bossem gangu szmuglującego alkohol i papierosy przez ukraińską granicę, sprawa jest jeszcze poważniejsza. Reżyser, oprócz historii rodzinnej, wypowiada się na temat oblicza wolności i pokoju w czasach przed wolnymi granicami Europy. To sprawnie nakręcone, angażujące kino gatunkowe w najczystszej postaci, w którym tak prawdziwe sceny wesela widziałem ostatnio tylko u Smarzowskiego.
Z kolei „Men don’t cry” Alena Drljevića, który zdobył drugą specjalną nagrodę jury, to świetna filmowa wiwisekcja zespołu stresu pourazowego. Weterani z różnych wojen, stron konfliktów, nawet wierzeń religijnych, spotykają się w sanatorium, by przepracować własne traumy. Komediowe podejście twórców świetnie zniwelowało łatwy do osiągnięcia w tego typu rozważaniach patos. Od śmiechu podczas narodowościowych przepychanek reżyser zgrabnie przechodzi do sedna problemu, z wyczuciem rejestrując trudne rozmowy podczas terapii grupowej. Czasem przypominało to nawet sesję z „Lotu nad kukułczym gniazdem”.
Horizonty
Dużo ciekawego działo się też oczywiście poza sekcją tytułów konkursowych. Najbardziej oblegana co roku sekcja Horizons to typ the best of festiwalowego sezonu. Zaprezentowano m.in. najnowsze filmy Hanekego („Happy end”), Coppoli („Na pokuszenie”), Ozona („Podwójny kochanek”) i fenomenalne „W ułamku sekundy” Akina. Ze względu na zaproszonych gości, Jeremy’ego Rennera i Caseya Afflecka, premiery miały filmy „The Wind River” Taylora Sheridana oraz świetnie przyjęte „A Ghost Story” Davida Lowery’ego (twórca „Wydarzyło się w Teksasie”).
Moim osobistym odkryciem został jednak film „Good Time” braci Safdie, z niesamowitą rolą szarżującego Roberta Pattinsona. Duet serwuje nam gatunkowy pastisz kina kryminalnego i dramatu jednostki, która przemawia głosem całego społeczeństwa. Żyjąc w rozwiniętym ekonomicznie kraju, nie potrafi związać koniec z końcem. Dlatego Connie namawia swojego brata Nicka i całkiem sprawnie kradną pieniądze. Wszystko zaczyna się komplikować, kiedy w torbie pełnej banknotów eksploduje barwnik włożony przez sprytnego pracownika banku. Umazani po uszy rabusie uciekają przed pościgiem policji, jednak Nick nie zauważa szklanych drzwi i zostaje aresztowany. Connie od tej pory zrobi wszystko, by uratować opóźnionego umysłowo brata z opresji i rusza w najeżoną niebezpieczeństwami eskapadę. Całość nakręcona jest z ciągle drgającą kamerą a’la von Trier, kolorami i atmosferą nocnej metropolii rodem z „Taksówkarza” czy soundtrackiem, który nie powstydziłby się wykorzystać N.W. Refn. Nowojorscy reżyserzy z gracją i bez naiwnych rozwiązań tworzą sensacyjną intrygę, będąc na tyle odważni, by z każdą sekundą filmu wymyślać coraz lepsze sposoby na oszpecenie pięknego wampira z sagi „Zmierzch”. Choćby za to należą im się słowa uznania.
Bogaty program karlowarskiego festiwalu jest tak samo zróżnicowany, jak miejsce, które gości swoich widzów. Razem to dziewiętnaście obfitych w pokazy sekcji, w których oprócz tych już opisanych, równie istotny jest konkurs filmów dokumentalnych (zwyciężył hiszpański „Lots of Kids, a Monkey and a Castle”, reż. Gustavo Salmeron), East of the West (rosyjski „How Viktor the Garlic Took Alexey The Stud to the Nursing Home”, reż. Aleksandr Khant), retrospektywa Kenji Mizoguchiego czy przegląd czeskich filmów 2016-2017 (m.in. „Pokot”). Wyjątkowe miejsce tegorocznego festiwalu zajęła Polska, bowiem oddano hołd zmarłemu w zeszłym roku Andrzejowi Wajdzie filmem „Popiół i diament” oraz dokumentalnym „Andrzej Wajda: Róbmy zdjęcie!” (reż. T. Paladino, P. Staski, M. Cuske, M. Sauter). W sekcji Six Close Encounters można było obejrzeć w odrestaurowanej wersji „Krótki film o zabijaniu” Krzysztofa Kieślowskiego, którego odważna wizja na temat ludzkiej natury ciekawie korespondowała z psychologicznymi portretami bohaterów konkursu głównego.
Klimat festiwalu filmowego w Karlowych Warach to Czechy skondensowane w jednym, urokliwym miejscu; można od razu pokochać je z wzajemnością, bądź równie szybko się do niego zrazić. Na każdym kroku międzynarodowa ranga imprezy dopełniana jest czeską swojskością, dając w efekcie urokliwy rodzaj letniej imprezy. Nie ulega jednak wątpliwości, że to najważniejsze tego typu wydarzenie w naszej części Europy.