search
REKLAMA
Felietony

Żyj tak, jakby był to twój OSTATNI TANIEC

Jakub Piwoński

14 czerwca 2020

REKLAMA

O tym, że Netflix robi dobre filmy dokumentalne, wiedziałem od dawna. Swego czasu dałem nawet upust tym wrażeniom w artykule. Nie przypuszczałem jednak, że w końcu trafi mi się serial dokumentalny, który dostarczy mi prócz ciekawej wiedzy także niesamowitych emocji. Niczym dobry mecz koszykówki, uwzględniający zwroty akcji, grozę, wzruszenia i spektakularny finał. Mówiąc wprost – nie przypuszczałem, że dokument da mi więcej zabawy niż fabuła. A tak właśnie traktuję przygodę z Ostatnim tańcem.

Zacznę jednak przewrotnie – nigdy nie byłem fanem koszykówki. W szkole podstawowej i w liceum należałem do tej grupy chłopaków, którzy na WF-ie chwytali za piłkę do „nogi”. Umiałem zrobić dwutakt, wiedziałem, jak kozłować i rzucać do kosza, ale z racji średniego wzrostu znacznie więcej emocji dostarczały mi mecze piłki nożnej – te oglądane w TV i te, w których sam brałem udział. Ale… No właśnie. Chciałbym jednocześnie podkreślić, że nie obcy był mi kult amerykańskiej ligi NBA – po prostu nie dało się za dzieciaka nie zachwycać tymi skaczącymi do kosza olbrzymami, wykonującymi z piłką istne cuda na parkiecie. Innymi słowy – nie trzeba było grywać w kosza, by wiedzieć, kim był Michael Jordan. Jego gwiazda, rozsławiająca NBA na cały świat, dotarła także do mnie.

W życiu jest czasami tak, że smaki się zmieniają. Coś było dobre do momentu, aż się znudziło. Mam tak z piłką nożną. Mam wrażenie, że tyle emocji włożyłem w kibicowanie pewnemu zespołowi, że dziś, wybierając piłkę na popołudniowy relaks… wolę tę większą, pomarańczową. Wolę tę, która pozwoli mi pobyć samemu ze sobą, ucząc koncentrować się na celu zawieszonym ponad moją głową, tylko pozornie znajdującym się poza moim zasięgiem. Najnowszy serial dokumentalny Netflixa przyszedł do mnie zatem w samą porę. Czy tego chcemy, czy nie, życie opiera się na celowości, a nic tak dobrze nie oddaje tej metafory jak coroczne rozgrywki ligowe jakiejkolwiek gry zespołowej. Nie ma znaczenia, ile zwycięstw wcześniej się zaliczyło – nowy sezon to nowe wyzwanie. Liczyłem na to, że postać Michaela Jordana przyczyni się do pobudzenia refleksji o tym, co to znaczy być zaangażowanym, co to znaczy konsekwencja i oddanie swojej misji. Trafiłem w dziesiątkę. Ostatni taniec o tym właśnie prawi.

Punkt wyjścia dla serialu jest nader intrygujący. Legendarne Chicago Bulls, napędzane talentem Michaela Jordana, w 1998 roku stało przed szansą zdobycia szóstego tytułu mistrzowskiego. Zawodnicy wiedzieli jednak, że dyrektor generalny Jerry Krause po tym sezonie zamierza diametralnie przebudować drużynę – bez względu na to, czy zdobędą kolejny tytuł, czy nie. A wiązało się to, rzecz jasna, z podziękowaniem za współpracę największym gwiazdom drużyny. Jordan i jego koledzy nie dali jednak za wygraną. Trener Phil Jackson raz jeszcze rozgrzał w nich ducha walki opowieścią o ostatnim tańcu, tańcu, jakiemu właśnie się oddają. Biorąc sobie jego przesłanie do serca, zapragnęli pokazać światu, że nim nadejdzie koniec, nim rozejdą się ich drogi, każdy zostawi krew i pot na parkiecie.

Serial skacze między przeszłością klubu a bazowym rokiem 1998. Michael Jordan, jako współproducent Ostatniego tańca, siedzi wygodnie w fotelu, popija drinka i opowiada. O sobie, o swojej rodzinie i o drużynie, której w 1984 roku stał się częścią, jeszcze jako młodzian. Wtórują mu inni, w tym współtowarzysze boju, Scottie Pippen, Denis Rodman, szefostwo Bulls i trener, przyglądając się tej historii z różnych punktów widzenia. Nie jest to jednak typowy dokument okraszony gadającymi głowami – co to, to nie. Ostatni taniec to przede wszystkim zapis fascynującej historii, o odwadze mierzenia się z przeciwnościami, o sile w podejmowaniu i trzymaniu się wyznaczonych wyzwań. O konfliktach i pasjach, o rozstaniach i powrotach, o akcji i jej zwrotach. To historia krzepiąca niczym najlepsza mikstura, dodająca energii dzięki niebywałemu, niespotykanemu wręcz duchowi walki.

Oglądając Ostatni taniec, autentycznie zazdrościłem kibicom Chicago Bulls tych emocji, wyobrażając sobie siebie na trybunach w tamtym czasie. Jednego jednak nikt mi nie zabierze – tego, że wychowywałem się w latach 90. i byłem częścią tej kultury, na którą ogromny wpływ miała popularność Michaela Jordana – gwiazdy, której blask błyszczał na całym świecie. Pod tym kątem patrząc, lata z dziewiątką jawią mi się jako te, które udowodniły, że póki daje się człowiekowi swobodę działania, jemu zapewnia to sukces, a nam, odbiorom jego działań, daje to wiarę w ludzki potencjał. Takim żywym pomnikiem jest właśnie Michael Jordan. Dziś pełni on rolę symbolu niebywałej determinacji, perfekcjonizmu, zawziętości. Cóż z tego, że jak na geniusza przystało, był raczej człowiekiem szorstkim i trudnym w obyciu – do czego sam w wywiadzie się przyznaje. To jeden z tych przypadków, gdy osiągnięcia uświęciły środki. Będzie mu wybaczone, bo swoją inspirującą postawą dał w rezultacie tak swym kolego z drużyny, przeciwnikom, jak i kibicom namacalne świadectwo zwycięstwa. Stał się ideałem, z którym wypadało się liczyć i do którego warto było dążyć.

Zakończę tę opowieść zwykłym truizmem, że sport i jego emocje po raz kolejny nauczyły mnie czegoś o życiu. Kolejne sezony gier zespołowych, piłkarskich czy koszykarskich jawią mi się jako wpisana w istnienie cykliczność czasu. Coś się kończy, by coś mogło się zacząć. Życie to nieustające pasmo wzlotów i upadków, i tak dalej, i tak dalej. Ostatni taniec udowodnił mi też, że wbrew pozorom siła Michaela Jordana nie osadzała się w rękach, nogach, atletycznie zbudowanym ciele. Nie chodziło o jego siłę czy boiskowy spryt. Największy potencjał znajdował się w jego głowie. Fundamentalną umiejętnością sportowców jest tzw. „wyłączenie myślenia”, czyli kompletne zapomnienie o tym, że istnieje coś takiego jak porażka, wyeliminowanie jej z gry. Jordan to potrafił, a nie był żadnym specem od buddyzmu. Wychodził na parkiet i po prostu robił to, co potrafił najlepiej, nie bacząc na presję. To właśnie winno stanowić dla nas wzorzec – parkiet to nasze życie, kosz to nasz cel, a my musimy zapomnieć o tym, że inni chcą zabrać nam piłkę. Mamy po prostu grać, jakby była to nasza ostania rozgrywka. Ostatni taniec.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.moto7.net/ https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor