WIEDŹMIN. Cudze chwalicie, na swoje NIE NARZEKAJCIE
Od lat jestem fanką twórczości Andrzeja Sapkowskiego. Przeczytałam większość jego książek i choć to, co pisał, nie zawsze mi odpowiadało (do dziś telepie mną na myśl o takim na przykład Sezonie burz), nieodmiennie pozostaję pod wrażeniem jego – przynajmniej wczesnych – umiejętności językowych. To trochę tak, jak z pierwszymi powieściami Joanny Chmielewskiej – niektóre wyrażenia z cyklu wiedźmińskiego, jak „Na pohybel skurwysynom!” czy „Trzy lwy w tarczy! Dwa srają, a trzeci warczy!” zostaną w moim języku potocznym już na zawsze.
Tym bardziej cieszyła mnie i nadal cieszy niezwykła, ogólnoświatowa popularność gry na podstawie powieści, choć nigdy nie miałam z nią styczności. Tym bardziej radowała mnie myśl, że moja ulubiona seria doczeka się ekranizacji. Teraz wszyscy żyją produkcją Netfliksa z Henrym Cavillem w roli tytułowej (reakcja na ten wybór porównywalna jest chyba tylko z reakcją swego czasu na wybór Daniela Olbrychskiego do roli Azji Tuhajbejowicza), a krytyka, która ze wszystkich stron spada na twórców serialu, doczekała się już kilku komentatorskich tekstów – w tym także naszego. Zarzuty braku słowiańskości klimatu, niewłaściwej obsady i wielu innych kwestii spotykają się najczęściej z jednym, koronnym argumentem – i tak będzie lepszy od naszego. O, czyżby…?
Podobne wpisy
Na prapremierze polskiego Wiedźmina w kinie Rialto w Katowicach byłam podekscytowana jak małe dziecko. Michał Żebrowski się objawił, otrzymał kwiecie, chwila była podniosła. A potem nastąpił seans, podczas którego najczęstszą reakcją był… śmiech. Nie będę tutaj kopać leżącego i wymieniać wszystkiego, co poszło nie tak – tego typu dłuższe czy krótsze opracowania fruwają po całym Internecie jak rześkie jaskółki. Ostatnio na temat swojego produktu wypowiedział się dla Wirtualnej Polski reżyser, Marek Brodzki. Szczerze i spokojnie opowiedział o swojej fascynacji cyklem Sapkowskiego, o tym, że nie żałuje, o tym, jak wspaniali polscy aktorzy pięknie współpracowali, żeby stworzyć coś niezwykłego. I czytając go, uświadomiłam sobie, że on ma rację. To nie tak, że nasz polski Geralt jest do niczego, że się do netfliksowego nie umywa. Wcale, a wcale nie.
Przede wszystkim – wspomniani aktorzy. Umówmy się, że niektóre wybory obsadowe Netfliksa są co najmniej dyskusyjne. Cavill w roli głównej wygląda nieźle, choć jest nieco zbyt przypakowany (Milva określiła Geralta jako „chudego”, więc do muskulatury Supermana było mu raczej daleko). Zastanawiam się, jak udźwignie rolę. Zobaczymy. Osobiście uważam, że Michał Żebrowski w roli Geralta był bardzo dobry. Ma spory talent aktorski, a to jest potrzebne, żeby uchwycić charakter tej postaci. Geralt to nie tylko prymitywny rębajło, ale i nie równie prymitywny twardziel o miękkim sercu. Ma swoje zasady, które nie zawsze grają z zasadami ogółu. Żebrowski wielkiego pola do popisu tu nie miał, bo scenariusz zakładał zbyt wiele w zbyt krótkim czasie, ale to, co pokazał, odpowiadało moim wyobrażeniom o charakterniku. A towarzyszące mu kobiety? Najjaśniej z pewnością błyszczy stara gwardia – nie wyobrażam sobie lepszej matki Nenneke od Anny Dymnej, kobiety pięknej pod każdym względem, której macierzyńskość i czułość dla potrzebujących słynne są na całą Polskę. I to właśnie ta ciepła kobieta z sercem na dłoni potrafi z wyjątkową pogardą w oczach warknąć: „Coś ci upadło, synku” w kierunku Rafała Mohra, który w roli Taillesa nieroztropnie rzucił Geraltowi rękawicę w świątyni Melitele. Niech mnie Netflix zaskoczy, proszę uprzejmie. Niech próbuje.