FANTASMAGORIE PREZESA, czyli marzenia o wojennych superprodukcjach
I jeśli rzeczywiście ma to być historia owej eskadry, to po przełożeniu na język filmu ten pomysł brzmiałby: „dobrzy Polacy i Ameryka kontra źli Ukraińcy i Rosja radziecka”.
Tu mała dygresja. Swego czasu Łukasz Adamski pisał wpolityce.pl, że Jack Strong nie ma szans zyskać uznania w USA: „Choć obecność Wilsona w filmie może zaciekawić amerykańskich krytyków, to wydaje się, że czarno-białe antykomunistyczne przesłanie filmu zniechęci lewicowych autorów (…)”. I dalej: „Jack Strong Pasikowskiego wpisuje się podobno (filmu jeszcze nie widziałem) w taki czarno-biały obraz zimnej wojny, znany z amerykańskiego kina lat 80.”. A więc czarno-biały obraz nie ma szans na Zachodzie, tak? Mogę się mylić, ale słowa Adamskiego niejako potwierdzają moją minianalizę pełnego rozterek kina wojennego – nikogo dziś nie obchodzą czarno-biali, nieskazitelni bohaterowie. A coś czuję, że takich chciałaby kreować PFN.
Wracając do samej tematyki pierwszego z projektów przedstawionego przez jej prezesa. Po pierwsze: Jerzy Hoffman, na nieszczęście dla polskiej kinematografii, już nakręcił film o Cudzie nad Wisłą, i to w 3D. Po drugie: Rocky już znokautował Ivana Drago (choć szykuje się druga część tej opowieści), a Rambo dowalił „czerwonym” w Afganistanie, więc temat kinowych amerykańsko-radzieckich porachunków chyba można uznać za zamknięty. Po trzecie: jakoś nie wierzę, że nasze międzywojenne konflikty zbrojne z Ukrainą i Związkiem Radzieckim kogokolwiek za oceanem zainteresują. To tak, jakby Finowie chcieli gadać z Hollywood o bohaterskiej postawie ich żołnierzy w wojnie zimowej.
Nie twierdzę, że nie warto podejmować prób nakręcenia solidnego, wojennego widowiska, traktującego o polskich zwycięstwach czy porażkach. PFN mogłaby rzeczywiście je współprodukować. Wzbudzające mieszane uczucia – głównie ze względu na swoją teledyskową stylistykę – Miasto 44 kosztowało około 25 milionów złotych i na ekranie prezentowało się więcej niż przyzwoicie. By je korzystnie sprzedać poza naszym krajem, zabrakło nie tyle uniwersalnej historii, ile dobrze rozpisanych postaci, z których dylematami mógłby utożsamić się również zagraniczny widz. Ale i tak Jan Komasa zasłużył na szacunek widzów, bo przynajmniej spróbował innego, przynajmniej w sensie wizualnym, podejścia do tematu.
Gdy już jesteśmy przy drugiej wojnie światowej i powstaniu warszawskim, to nie mogę nie skomentować drugiego z filmowych pomysłów zaprezentowanych przez prezesa PFN, bo wydaje się on jeszcze bardziej mglisty i kuriozalny. Ma opierać na – uwaga! – fragmencie przemówienia Donalda Trumpa. Cytując Cezarego Jurkiewicza:
Będzie to mowa o Jerusalem Avenue. Wypowiadając tę nazwę, prezydent Trump unaocznił całemu światu, że Warszawa w tym momencie stała się stolicą całego świata. Zadał też pytanie o polski antysemityzm. Skoro wtedy i dzisiaj istnieją Aleje Jerozolimskie.
I przyznam, że szlag mnie trafia, gdy słucham takich bzdur. Jeśli dobrze rozumiem (poprawcie mnie, proszę, jeżeli się mylę), że według pana Jurkiewicza teza o braku antysemityzmu w naszym kraju wypowiedziana przez jednego z – mówiąc delikatnie – najmniej tolerancyjnych prezydentów w najnowszej historii USA, urasta do rangi dowodu świadczącego o otwartości Polaków, tak? No, przecież owa otwartość (bo Jedwabnego ani wydarzeń z roku 1968 przecież nie było) zasługuje na hollywoodzką superprodukcję! Świetny żart. Jeszcze zabawniej będzie, jeśli okaże się, że Jerusalem Avenue miałby nakręcić – tak przecież kochający Żydów – Mel Gibson. Czekam z niecierpliwością na to, gdy połowa filmowego świata, wspieranego przez komików jak Ricky Gervais, będzie miała niezły ubaw.