FANTASMAGORIE PREZESA, czyli marzenia o wojennych superprodukcjach
Kocham takie wiadomości! Kilka dni temu na antenie telewizji wpolsce.pl Cezary Jurkiewicz – prezes Polskiej Fundacji Narodowej, która ma rzekomo „gwarantować nieosiągalne wcześniej projekty na skalę Polski, Europy i świata”, zapowiedział powstanie dwóch wojennych superprodukcji. Jak bardzo są to „nieosiągalne projekty” niech świadczy fakt, że ich reżyserią mieliby zająć się Clint Eastwood i Mel Gibson. I wiecie co? Równie dobrze to my – film.org.pl razem z wami, naszymi czytelnikami – moglibyśmy wymyślić, współtworzyć i wyprodukować takie filmy.
Śmiać się czy płakać? Od kilku dni zastanawiałem, czy pomysły zaprezentowane przez Jurkiewicza w ogóle da się obronić. No kurczę, nie da się. Przynajmniej z kilku powodów.
Zacznijmy – bardzo pobieżnie, bo to nie czas na dogłębne analizy – od tego, jak bardzo w tyle jest nasze kino wojenne. To współczesne ukazuje nie tyle bohaterskie czyny same w sobie, ile mniejsze lub większe wątpliwości bohaterów, niejednoznaczność ich postaw. Nie mówię tu nawet o filozoficzno-egzystencjalnych rozterkach w genialnej Cienkiej czerwonej linii Terrence’a Malicka, bo tam wojna to pretekst, ale dość prostych pytaniach, które nasuwają się podczas oglądania wojennej rozpierduchy. Czy warto, i czy można, narażać kilku ludzi, by ratować jednego człowieka? (Szeregowiec Ryan); czy na cynizmie można budować narodowe poczucie patriotyzmu? (Sztandar chwały); czy chrześcijanin powinien sięgać po broń i czy ma prawo zabijać wrogów (Przełęcz ocalonych)?
To przypuszczenie, ale wątpię, żeby komuś z PFN przyszły do głowy podobne dylematy i wątpliwości rodzące się głowach polskich lub amerykańskich żołnierzy. Minęły niestety czasy uwięzionych bohaterów Kanału oraz młodego akowca Maćka Chełmickiego, który zdając sobie sprawę z ciążącego na nim żołnierskiego obowiązku, nie miał ochoty umierać za ideały. Dziś na polskich ekranach najczęściej oglądamy niezłomnych, wyklętych i artystycznie żenujących bohaterów, jak tych z Historii Roja. Zdarzają się chlubne i bardziej kameralne wyjątki, ale wtedy w roli głównej trzeba obsadzić Marcina Dorocińskiego (Róża, Obława).
I tak – dość gładko – możemy przejść do kolejnego argumentu przemawiającej za tezą „to się nie uda”, czyli „polska historia interesuje prawie tylko Polaków”. Jack Strong, całkiem niezły obraz Władysława Pasikowskiego, był jednym z niewielu filmów mających szansę sprzedać się również na Zachodzie. Wyszło przyzwoicie, oprócz Dorocińskiego zagrał w nim Patrick Wilson (jego żona jest Polką), więc szansa na promocję była niezła. Zresztą płk. Kukliński to idealna dla filmu postać: żołnierz z wątpliwościami, który łamie żołnierską przysięgę, bo wierzy, że robi to dla swojego kraju.
Tymczasem prezes PFN Cezary Jurkiewicz zdaje się wierzyć, a przynajmniej sugeruje widzom słuchającym jego słów, że Clint Eastwood lub Mel Gibson (a co za tym idzie całe Hollywood) zainteresuje się kilkoma epizodami z historii naszego małego kraju i jego bohaterskich żołnierzy. Powodzenia.
Mało tego. Nie jestem historykiem, więc przygotowując się do pisania tego tekstu, wygooglowałem „dywizjon Kościuszki”. To wystarczy, by dojść do wniosku, że Jurkiewicz myli lub/i miesza pojęcia. Gdy mówi o pierwszym projekcie, z jego ust wyraźnie padają sformułowania: „pierwsza wojna światowa” i „udział żołnierzy amerykańskich w wojnie o odzyskanie niepodległości” oraz „dywizjon Kościuszki”. Mogę się tylko domyślać, że chodzi o 7. Eskadrę Myśliwską im. Tadeusza Kościuszki, w której służyła ponad dwudziestka Amerykanów. Ale jaka, u licha, wojna o odzyskanie niepodległości, skoro eskadrę utworzono cztery dni przed 11 listopada 1918 roku?! No chyba że mówimy o udziale w wojnie polsko-ukraińskiej w 1919 i polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Jeśli tak, to prezes PFN wie o historii mniej, niż ja dowiedziałem się w ostatnich dniach za pośrednictwem internetowej wyszukiwarki.