Czy pora umierać, panie Bond? Dlaczego NO TIME TO DIE może nie wypalić
Przyznam, że coraz mniej przychylnym okiem spoglądam na zbliżające się nie tak znowu dużymi krokami jubileuszowe przygody Bonda, Jamesa Bonda. Począwszy od politycznych wtrętów, jakimi swego czasu raczyli nas nadworni twórcy bondowskich scenariuszy przy pisaniu roli schwarzcharakteru, przez dokooptowanie im w ramach feministycznej pomocy autorki Fleabag i co chwilę powracające plotki oraz majaki na temat potencjalnej zmiany płci słynnego agenta, a na kontynuacji kiepskich wątków z poprzedniej, nieudanej części, bezpiecznej zmianie kompozytora (owocującej piosenką-mruczanką modnej, nastoletniej gwiazdy) i aferze wirusowej skończywszy. Wszystkie znaki na niebie i ziemi oraz fabularne przecieki, które zdążyły przedostać się do internetu, wskazują, że jubileuszowa, dwudziesta piąta oficjalna misja ulubionego agenta Jej Królewskiej Mości może skończyć się fiaskiem.
Fiaskiem jakby od początku stojącym w opozycji do ostatnich autorskich wynurzeń Sama Mendesa w tej serii, a więc stworzonym jawnie pod współczesną publiczkę – również i taką, której Bond na co dzień nie interesuje. Pytanie, czy to dobrze, że robi się produkt „dla wszystkich” i zarazem „dla nikogo”? W odpowiedzi na to pytanie nie pomaga niestety przesunięcie premiery z powodu medialnej pandemii i korony wśród wirusów aż o rok (a jeśli brać pod uwagę także roszady na stanowisku reżysera, którym pierwotnie miał być Danny Boyle, to nawet i dłużej). Co gorsza, takie okoliczności przyrody mogą sprzyjać dalszym eksperymentom producentów, zawsze chętnych do aktualizowania „na gorąco” gotowego dzieła (aczkolwiek ci ostatnio wspominali o tym, że nic nie będą ruszać, bo film „jest idealny”). Notabene dzieła, którego przepastny metraż również może niepokoić. Blisko trzy godziny seansu zapowiadają typowy blockbuster XXI wieku, czyli dużo formy i jeszcze więcej treści, którą nie raz dostaniemy po głowie, a ta rozboli nas zapewne gdzieś w połowie natłoku atrakcji, za którymi albo nic nie stoi, albo – o zgrozo – stoi jedna wielka adaptacja rzeczywistości za oknem. Do tego masa odniesień do poprzednich odsłon sagi MI-6 i voilà! – zapiekany zraz à la 007 gotowy. Tylko czy smaczny? I czy nadal w zgodzie z oryginalną recepturą czy może przygotowany z produktów bio dla laktozoopornych użytkowników smartfona i Disney+?
Oczywiście koloryzuję trochę szyderą, jednak nie mogę pozbyć się wrażenia, iż Bond może znów obudzić się w nowym porządku – i nie chodzi jedynie o ekonomiczne następstwa rzeczonej zarazy czy też gorączkę Black Looting Matters. Od poprzedniej części minie wszak aż sześć lat, czyli mniej więcej tyle, co we wcześniejszych znaczących przerwach w działalności brytyjskiego szpiona. Co ciekawe, z reguły związanych ze zmianą warty. Pomiędzy Licencją na zabijanie a GoldenEye minęło sześć wiosen, w trakcie których geopolityka świata niemalże pozbawiła Bonda wiarygodnych przeciwników. Wtedy jednakże twórcy wybrnęli z tego, zgrabnie nawiązując do pokłosia zimnej wojny, na której koniec sam zainteresowany generalnie reagował charakterystycznymi dla siebie ripostami. Aparycja Pierce’a Brosnana w jego pierwszym filmie z tej serii nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że choć świat poszedł do przodu, to na ekranie brylował wciąż ten sam „stary”, dobry Dżejms, na którego warto było czekać (aktor już wcześniej miał sięgnąć po Waltera PPK, lecz przeszkodziły mu inne zobowiązania, dodatkowo przedłużając nieobecność 007 w kinie).
Za drugim razem przerwa trwała cztery lata, co spowodowane było kiepskim przyjęciem ostatniej przygody Brosnana w danym uniwersum – w zamierzeniu mającej wprowadzić Bonda w XXI wiek, a w praktyce stanowiącej wizualny chaos popkulturowy, w którym główny bohater bywa równie zagubiony, co widz. Śmierć nadejdzie jutro swoje zarobiła, ale krytyka i widownia nie zostawiła na niej suchej nitki, więc klan Broccolich stwierdził, że śmierć nadeszła nieco wcześniej i pora na reboot. Tak oto Bond przeszedł trwały lifting, stając się blondynem o mało salonowej twarzy Daniela Craiga. Jednak i tutaj udało się utrzymać ducha słynnego agenta, sięgając po jedną z jego najbardziej klasycznych przygód – Casino Royale – pomimo nowoczesnych elementów jakby żywcem wyjętą z czasów pociesznego Doktora No.
Podobne wpisy
Utrzymany w stylu Jasona Bourne’a – co widać zwłaszcza w poharatanej montażem kontynuacji – i jak on zaczynający niejako od nowa swoje życie, bo dopiero zdający test na „double-o”, James pozostał przy tym sobą, acz w nieco bardziej umięśnionej formie, pozbawionej też swoistej ogłady i otoczki angielskiego gentlemana. No i w dodatku od początku osłabiony przez miłość, co robiło z niego momentami wrażliwca o podciętych skrzydłach, jakim niegdyś był niesławny George Lazenby. Ostatecznie Craig podzielił zresztą jego los, trzymając martwą ukochaną na kolanach – o czym twórcy sagi jakby potem zapomnieli, dosłownie parę filmów później znów pchając go w objęcia „tej jedynej”. Lecz takie rozwiązanie na kilometr śmierdziało sztucznością i publika znów kręciła nosem.
Artystyczna porażka Spectre była jednak efektem zmęczenia materiału i jego twórców, wyraźnie niechętnych do ciągnięcia tego wózka dalej. A opóźniona premiera wynikała z producenckiej pychy rozochoconej olbrzymim tryumfem Skyfall, którego Spectre miało być bezpośrednim następstwem i duchowym przedłużeniem. Dostaliśmy więc pozornie to samo, choć w o wiele gorszym, nudniejszym wykonaniu – nieudany, bo wymuszony mariaż wspomnianego kina autorskiego z biznesowymi zapędami. Niesmak wcale nie lepszy od tego, jaki ponad dekadę wcześniej wynikał z braku zahamowań twórczych. Nic zatem dziwnego, iż przy kolejnej odsłonie studio postanowiło zwolnić Boyle’a, porzucić jego szalone pomysły i grać spokojnie w bezpieczne karty. Gorzej, że ponownie wydają się one znaczone.