search
REKLAMA
Felietony

Czy pora umierać, panie Bond? Dlaczego NO TIME TO DIE może nie wypalić

Jacek Lubiński

4 listopada 2020

REKLAMA

Albo raczej naznaczone – piętnem czasów i zmieniającego się za oknem krajobrazu. Sporo się od ostatniej części zmieniło, niekoniecznie na lepsze. Dlaczego jednak nagle miałoby to robić różnicę i być uwzględniane na planie? Już wcześniej 007 nie ugiął się ani upadkowi systemu, ani milenijnym obawom i nadziejom, choć miał ku temu doskonałe warunki – jak choćby zamiana ojca na matkę, która z miejsca nazwała swego wyrodnego syna mianem „dinozaura” przebrzmiałej ery. Urocze. Ale niegroźne dla ego najsłynniejszego szpiega świata. Czemu więc teraz miałby on się dostosować do nowych reguł gry, skoro dotychczas słynął raczej z ich łamania, niesubordynacji i własnych metod działania (co skończyło się nawet założeniem mu elektronicznej obroży)? Innymi słowy dlaczego Bond nie powinien się zmieniać, tak jak, wbrew pozorom, nie zmieniał się do tej pory?

tl;dr – bo wtedy nie byłby Bondem. Kropka.

A w bardziej rozbudowanej wersji: dlatego, że James Bond nie jest, jakbyśmy tego chcieli, człowiekiem z krwi i kości, lecz pewną ponadczasową myślą zrodzoną w głowie białego człowieka w nieco innej epoce. Nawet jeśli wierzyć wszystkim plotkom o barwnym życiu Iana Fleminga, Bond jest jego niedoścignionym ideałem. Paradoksalnie nie idealnym facetem jako takim, bo popełniającym błędy, potrafiącym się potknąć. Ale większym niż życie, a zatem ustawiającym je pod siebie, a nie odwrotnie. To fikcja, której wszelkie cechy wynikają z natury jego wyobrażenia, jakim autor zaraził pozostałych ludzi. Bond to pewien wspólny zbiór pragnień i macho marzeń – poniekąd, acz z innych powodów, działający także na kobiece sny – a nie ktoś, kto ma odzwierciedlać lęki i prawdy rzeczywistości. Może dla nich co najwyżej stanowić swoisty wentyl bezpieczeństwa, bo to bohater, któremu nic niestraszne, nawet jeśli trapiony jest własnymi demonami. W domyśle dziecko zimnej wojny, lecz z korzeniami sięgającymi wcześniejszych konfliktów, nie może być wykładową zmieniających się czasów – choć może na nie reagować, oczywiście przy zachowaniu własnego status quo.

<em>Nie czas umierać<em> 2020

Na tej samej zasadzie egzystuje Batman, który również przez dekady nie zmienił swoich metod działania i swoich przekonań. Harcerz w szpiczastej masce uległ jednak technice i związanemu z nią stylowi, który z tandetnych przygód w takt komiksowych dźwięków przeszedł w gotyk, a następnie sensacyjny mrok. Podobnie modna obecnie Wonder Woman, która ciągle lata w skąpej kiecce i, jakby nie patrzeć, uprawia jawny seksizm względem facetów. Tenże seksizm zarzuca się dzisiaj Bondowi, u którego również wynika on nie z jakiejś nienawiści agenta do płci pięknej, lecz z natury danej postaci i jej zajebistości. Jako wyzwolona, supersilna amazonka z odciętej od świata cywilizacji, stojąca ponad wszystkimi Wonderka może sobie pozwolić na uszczypliwe uwagi pod adresem facetów, jakkolwiek żenujące i bezsensowne by one nie były. Tak samo James może traktować kobiety z wyższością, wręcz przedmiotowo, bo stanowią one dla niego kolejne wyzwania – jak również różnego sortu przeciwnicy na jego drodze, nierzadko także w spódnicy. Myliłby się zresztą ten, kto uważa, że dotychczas kobiety były w tej serii jedynie głupiutkimi ozdobnikami, które nie potrafią zadbać o siebie – czemu już pierwszy film w cyklu stanowczo zaprzecza.

Bawi mnie zatem wspomniana próba feminizacji Bonda oraz chęć uczynienia z niego kobiety. Broccoli co prawda zapewniała, że tak się nie stanie, lecz w jej wypowiedzi czuć smak porażki ideologicznej, przerzuconej z osoby Jamesa na świat, w jakim funkcjonuje. A przecież i ten, także fikcyjny, nawet jeśli namacalny, powinien trzymać pewien bondowski standard. Bond nie na tym wszak polega, aby za jego pomocą odpowiednio traktować kobiety i czynić je coraz silniejszymi. Abstrahując od faktu, że w historii 007 sporo było pań, które potrafiły oprzeć się jego urokowi (wliczając w to kontrowersyjną z uwagi na swoje personalia Pussy Galore) i radośnie kopały mu tyłek, to przecież Bond nie jest odpowiedzią na ich postulaty. I nie powinien być celem ich frustracji. To samoświadomy produkt dla facetów, którzy na co dzień nie jeżdżą Astonem Martinem, nie piją wstrząśniętego martini, nie chodzą w drogich smokingach, pod którymi nie trzymają broni oraz ukrytych gadżetów, i w końcu nie uwodzą tabunu kobiet. Nie bez kozery części, które najmocniej wyłamywały się z tego schematu, są tymi najmniej poważanymi.

<em>Nie czas umierać<em> 2020

I owszem, już wcześniej twórcy co i rusz próbowali przemycić na filmową taśmę pewne elementy świata rzeczywistego. Jednakże zawsze te naleciałości „z zewnątrz” były jedynie gustownymi dekoracjami, a nie wykładnikami działania lub twórczym celem samym w sobie. Gdy więc Amerykanie wylądowali na Księżycu, Bond parę lat później tratował jego makietę i ścigał się łazikiem. Na bazie popularności Gwiezdnych wojen poleciał w kosmos, a w kolejnych dekadach skakał na bungee lub surfował do celu. Jego przygody zahaczały o blaxploitation w czasach świetności tegoż oraz o poważne kino sensacyjne w latach 80., a od pewnego momentu tkwią w umownym realizmie XX wieku. Przez ponad pięć dekad James walczył z widmem nuklearnej zagłady, z rosnącymi w siłę baronami narkotykowymi, potentatami energii i guru medialnego imperium, podczas gdy Q serwował mu coraz to nowsze zdobycze techniki, których symbolicznym zwieńczeniem stał się niewidzialny samochód (znamienne, że od tego momentu wszelkie nowinki nie mają już tej siły wyrazu i fantazji). Ale zawsze Bond pozostawał sobą i żył w swoim własnym świecie – czasem tylko dwa razy, czasem pozwalając innym umrzeć.

Jamesa Bonda oraz jego świata poza światem nie powinno się zatem tykać, gdyż wtedy dojdzie do przekłamania, a wraz z nim do upadku postaci, której sens istnienia zostanie tym samym utracony. Jeśli w istocie ma to wkrótce nastąpić, to może – wbrew tytułowi – faktycznie już lepiej umrzeć, mister Bond? Niekoniecznie na koronawirusa.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA