Bądź moją ofiarą. DZIEŃ TRZECI – podsumowanie miniserialu HBO
Zima wydaje się mocniejsza, gdy idzie o krytykę religii i przekaz społeczny, ale z kolei delikatniejsza formalnie, a przez to słabsza artystycznie. Oniryzm znany z części Lato gdzieś zupełnie zniknął. Nie ma za wielu zbliżeń na twarz ani eksperymentów z głębią ostrości. Do minimum ograniczono selektywną desaturację. Serial nagle stał się dość zwykły, a przy tym Helen zaczęła przypominać standardową postać występującą w horrorach. Z bólem patrzyłem, jak w pierwszym odcinku z uporem maniaka coraz głębiej wchodzi w przysłowiową paszczę lwa. Nie wystraszyły jej ani rysunku na budynkach przedstawiające kobietę z krwawiącą waginą, ani brak miejsc hotelowych, ani ostrzeżenia mieszkańców, ani nawet pobicie właściciela zamkniętego hotelu. Mając dwójkę córek w samochodzie, Helen wciąż irracjonalnie upierała się, że w dwie godziny znajdzie nocleg na Osei, nim przypływ zaleje rzymską groblę służącą za jedyną drogę na wyspę. Powstrzymała ją dopiero wybebeszona owca i pokój do zabiegów ginekologicznych. Tych jej desperackich prób pozostania na wyspie nie ogląda się dobrze. Są nienaturalne, a suspens niestety rośnie trochę za szybko. Nie mam więc pojęcia, skąd ta zmiana w stylistyce serialu, ewidentnie działająca na niekorzyść całości.
Podobne wpisy
Co do irracjonalności postępowania Helen, dałoby się ją wyjaśnić, ale musiałbym opowiedzieć sporą część treści drugiego odcinka. Nie miejsce na to w podsumowaniu sezonu. Wolałbym się raczej skupić na wymowie ideologicznej serialu, która swoją kulminację znajduje w części pt. Zima. Starożytni Celtowie uważali, że Osea jest sercem czy też duszą świata. Gdy ona choruje, choruje również świat poza wyspą. Trzeba obejrzeć cały serial, żeby uświadomić sobie, że sytuacja podzielonej społeczności Osei jest metaforą naszej rzeczywistości. Źródłem podziałów Osei jest odmienne rozumienie wierzeń religijnych. Jedna grupa rozumie je dosłownie, druga podchodzi do nich znacznie bardziej liberalnie. Dosłowne rozumienie religii zawsze prowadzi do przemocy. Dosłowne rozumienie narodowych ideałów zawsze prowadzi do zamknięcia. Czyżby prócz chęci zaakcentowania, że to religia jest źródłem przemocy w kulturze człowieka, twórcy serialu próbowali rozprawić się z własną historią i przede wszystkim Brexitem? A może również z niepodległościowymi dążeniami Szkotów i Irlandczyków z Ulsteru?
Rozprawić w tym sensie, że uświadomić widzowi, skąd chęć narodowego zamknięcia się w społecznościach bierze, nie tylko w brytyjskiej. Jedną z przyczyn jest antropomorficzne i przez to literalne pojmowanie wzorców (mitów), zarówno tych kulturowych, jak i religijnych, zgodnie z podszeptami polityków czy kapłanów chcących kłamliwie uświadomić swoim poddanym, że utrata narodowej kultury równa się chaosowi, nieszczęściu i generalnie końcu świata. Od wieków narodom wpaja się te bzdury, podczas gdy kultura jest jedynie wtórnym dodatkiem do ludzkiej tożsamości. Zawsze można ją tak zmienić lub dostosować do własnej wizji życia, żeby było ono najszczęśliwsze i najwygodniejsze. Oczywiście ideologom narodowym i religijnym zawsze takie podejście będzie nie w smak, bo multikulturowość jest zagrożeniem dla ich personalnego bezpieczeństwa, zbudowanego na jednolitej, niezbyt refleksyjnej masie wyznawców, opłacających czysto rzeczowe dobra, które zapewniają luksus i spokojne życie owym kapłanom, dyktatorom czy ideologom. W tym sensie opuszczenie Osei oraz jej otwarcie na świat sprawiłoby, że nastąpiłaby nagła konfrontacja idei wyznawanych na wyspie z często sprzecznymi ideami z zewnątrz. Kto wie, może część mieszkańców zaczęłaby wątpić albo, co gorsze, uznała, że na poza wyspą może być im lepiej. Do takiej wolności w decydowaniu o sobie nie można dopuścić, bo społeczność mogłaby się rozpaść. Biały Ojciec z willi straciłby poddanych, a tak naprawdę utrzymanie.
Jest jeszcze jeden rodzaj zamknięcia, którego metaforą jest Osea. Zamknięcie psychiki, którego skutecznie dokonuje cierpienie. Bolesne wydarzenia z naszego życia często separują nas od zewnętrza, a raczej to my, cierpiąc, nie chcemy wchodzić w relację ze światem. Boimy się, że zobaczymy w nim to, co straciliśmy. Jesteśmy przerażeni, że z czasem nasze cierpienie się zmniejszy, gdyż coś w tym zewnętrznym, obiektywnie funkcjonującym środowisku zachęci nas do pozostania w nim. Wyjście jednak zawsze jest konieczne. Czasem trzeba nawet się do niego zmusić. Wyjście to nic zdrożnego, nic, za co powinniśmy się sami udręczać, ponosić karę. Wyjście i opuszczenie wewnętrznej żałoby musi nastąpić, nawet wbrew zdaniu innych i kulturowym tradycjom. To bodaj najważniejszy, egzystencjalny przekaz Dnia trzeciego. Helen wyszła poza swoje cierpienie. Sam również. Dokonali otwarcia siebie na nowe życie, nawet jeśli wykorzystali do tego zamkniętą i chorą do granic rozsądku społeczność Osei, a sami…
Finał serialu pokazuje, jak trudno jest wygrać z fanatyzmem oraz jak trudno z nim zerwać, jeśli wyznawało się radykalne poglądy. Pewną nadzieję daje czas, w tym sensie, że społeczności fanatyków mają tendencję do autodestrukcji z powodu wewnętrznej różnicy zdań w nasileniu okazywanego radykalizmu. Odbywa się to jednak nie bez niewinnych ofiar. Wydaje się, że jedynym sposobem wygrania z fanatykami jest działać tak zdecydowanie, jak tylko się da; tylko czy wtedy ta strona, która do tej pory była ofiarą, sama nie stanie się fanatyczna w zwalczaniu fanatyzmu? Którą stronę byście wzięli, Sama czy Helen? A może Jess? Jako Matka Boska wygląda dość sugestywnie, a jej rodowód jest iście pogański, tak samo zresztą jak chrześcijańskiej matki Jezusa.