ARNOLD, SLY, FORD – czas dziadków. Kiedy oglądanie aktorów w słusznym wieku ma sens?
W jednej ze scen serialu Tulsa King poznana w pubie kobieta pyta głównego bohatera o wiek, dodajmy: tuż po odbytych igraszkach. Jest w szoku, gdy uzmysławia sobie, że „spała” z siedemdziesięciopięciolatkiem. Czy nie jest tak, że jako widzowie reagujemy podobnie, gdy staruszkowie chcą nadal wyglądać w filmach tak atrakcyjnie, jak w latach swej świetności? Nabieramy się na to, ale wciąż czerpiemy radość z tego romansu.
Od wczoraj mamy okazję oglądać Harrisona Forda w piątej odsłonie cyklu filmów o Indianie Jonesie. Niedawno głośno było o Arnoldzie Schwarzeneggerze i jego sensacyjnym serialu Fubar. Jeszcze wcześniej mieliśmy okazję oglądać Sylvestra Stallone’a w Tulsa King. Co łączy te trzy nazwiska? To aktorzy kojarzeni w latach 80. i 90. z kinem akcji. Wszyscy skończyli już 75 wiosen. I wszyscy są wciąż nieustannie aktywni zawodowo, bynajmniej nie otrzymując tylko postaci wspartych na lasce. Czy wciąż mają w sobie ten magnes przyciągający tłumy pomimo słusznego wieku?
Do tej puli wciąż będą dobijać inne dawne gwiazdy (dacie wiarę, że Samuel L. Jackson ma już 74 lata?), których blask najwyraźniej rozbłyskał dwadzieścia, trzydzieści lat temu, a które wciąż mają wyraźne parcie na szkło. Długi czas miałem wątpliwości, czy wciąż ma to sens. Czy w tak dojrzałym wieku, charakteryzującym się po pierwsze ograniczeniami fizycznymi (potrzeba zastępowania w scenach kaskaderskich), umysłowymi (trudności w zapamiętywaniu tekstów), ale też zmianą fizjonomii, sens występowania w tym samym rodzaju kina (wymagającym odpowiedniej tężyzny fizycznej) co w latach swej świetności jest wciąż ten sam, co kiedyś? I czy nie jest przypadkiem tak, że ci nadaktywni dziadkowie są po prostu przez kino wykorzystywani, bo mając przyciągające do ekranów nazwisko, są gwarantem sukcesu frekwencyjnego filmu, a co za tym idzie, ich niedoskonałości i ograniczenia są ukrywane przed kamerą za wszelką cenę pod toną pudru?
Zasadnicze pytanie powinno jednak brzmieć nie tyle: „czy oni dalej powinni grać”, ile: „czy my dalej chcemy ich w tej kondycji oglądać”?
Chcieć, chcemy, bo czemu nie? Dla widza wychowanego lub czerpiącego z kina najwięcej radości w latach 80. i 90. możliwość ponownego spotkania ze swoimi ulubionymi aktorami jest czymś, jakby na to nie patrzeć, ekscytującym. W te nuty w sposób ewidentny uderzył Fubar, dając Arnoldowi Schwarzeneggerowi możliwość ponownego zagrania roli, którą doskonale zna – tajnego agenta, którego praca wpływa na relacje rodzinne (patrz Prawdziwe kłamstwa). Produkcja charakteryzuje się lekkością i jednego jej odmówić nie można – tego, że Arnold w niemal każdej scenie daje do zrozumienia, że bardzo dobrze się bawi, kręcąc swój pierwszy serial akcji.
Przez podobne dziewicze tereny, pomimo słusznego wieku, musiał przebrnąć Sylvester Stallone, dla którego rola w Tulsa King także była pierwszą w karierze rolą serialową. Wybrnął i on z tego starcia obronną ręką, żeby nie powiedzieć, że je zwyciężył. Jak wiemy, Arnold i Sly swego czasu mocno konkurowali ze sobą, więc ich występy w Tulsa King i Fubar także można potraktować jako element tego prowadzonego od długich lat starcia na bicepsy. Tulsa King powstałe z ręki Taylora Sheridana to zupełnie inny kaliber artystyczny niż Fubar. Gdy Arnold robi sobie autoironiczną zgrywę, Sly oddaje widzowi coś o wiele poważniejszego, choć też niejednokrotnie puszczającego do widza oko. Sheridan, autor hitowego serialu Yellowstone, doskonale radzi sobie w tworzeniu scenariuszy pełnych dramatyzmu, z niejednoznacznymi postaciami. Mafijna opowieść Tulsa King się w te ramy wpisuje.
Sam Sheridan najwyraźniej musiał swego czasu fascynować się gwiazdami kina akcji. Do życia przywrócił bowiem Kevina Costnera, dając mu zabłysnąć w Yellowstone (owszem, grał wcześniej regularnie, ale to właśnie za sprawą tego serialu aktor odświeżył swój status gwiazdy). Tworząc uniwersum tego serialu, Sheridan postanowił sięgnąć po innego dawnego bohatera – Harrisona Forda – obsadzając go w dobrze przyjętym 1923. Założenie kapelusza na głowę i jazda na koniu w wykonaniu Forda przydały się także na planie piątego Indiany Jonesa.
To przykłady aktorów, którzy pomimo słusznego wieku są w dalszym ciągu obsadzani w głównych rolach, nie tyle starych, niedołężnych dziadków, jak mogłoby się wydawać, ile facetów odważnych i sprawczych. Czy wciąż wygląda to wiarygodnie? Wszystko zależy od tego, czy aktor podejdzie do swego wieku z odpowiednim dystansem. Jak wiemy z wywiadów, taki Ford na planie Artefaktu przeznaczenia starał się, by kaskaderzy nie mieli za dużo roboty, chciał brać udział w scenach akcji, ale nie udawać przy tym, że potrafi zachowywać się jak młodzik. Zależało mu na naturalności oraz na tym, by widz zrozumiał, że ogląda po prostu aktywnego starca (mierzącego się z ograniczeniami po swojemu), a nie zastępującego go dublera.
Trochę inaczej ma się sprawa w Fubar, gdzie da się w sposób wyraźny dostrzec, że sceny akcji z udziałem Arnolda są przesadzone, i gołym okiem widać, że nie mógł ich nakręcić samodzielnie. Ale to produkcja, która, jak wspomniałem, pogrywa sobie z widzem od samego początku swą komediową konwencją, więc aktywny udział kaskaderki nie powinien nikogo dziwić. Nie zmienia to jednak faktu, że kiedy analizuję te i inne produkcje, dochodzi do mnie refleksja, że jakkolwiek tego nie ująć, dla nas korzystna i budująca jest świadomość, że pomimo wieku dalej można sięgnąć szczytów, jeśli się tylko tego chce. Sly, Arnold i Ford to udowadniają, choć wspiera ich charakteryzacja. To element filmowej iluzji i umowności, ale to przecież nie jedyne oszustwo, na jakie się godzimy, obcując z tą sztuką.
Łatwo jest wysyłać aktora na emeryturę z sugestią, że od teraz ma już tylko zajmować się wyprowadzaniem swego psa na spacery i podlewać kwiaty. Anthony Hopkins nie wytrzymał, choć karierę kończył kilkukrotnie – dobrze, że zdecydował się pozostać na scenie, bo zaowocowało to oscarową rolą w Ojcu chociażby. Jeśli trafia się dobry scenariusz, a aktor zdoła wykreować postać z szacunkiem do swego wieku, wówczas łatwiej jest nam w to uwierzyć. Obrażanie się na dziadka w kinie akcji ma sens tylko wtedy, gdy ewidentnie robi się z niego kogoś, kim nie jest. Trójka wspomnianych przeze mnie aktorów mimo wszystko radzi sobie z wyzwaniami wieku, bo nie próbują na siłę udowodnić, że są nadal młodzi. No, może nie robią tego nieustannie.
Balansują jednak na cienkiej linii przyzwoitości, za którą jest już tylko fałsz i sztuczność.
Pewnie inaczej będę pisać, gdy dojdzie do realizacji Rambo 6. I oby tylko nikt nie wpadł na pomysł, by w sequelu Gorączki De Niro i Pacino ponownie chwycili za broń. Są takie momenty, gdy choćby nie wiem co i jak, nie da się przełknąć widoku starca tworzącego pozory. Aktorstwo może i zapewnia nieśmiertelność, ale żeby utrzymać się w alei sław, wypada mieć też świadomość „śmierci” swej twórczości.