INDIANA JONES I ARTEFAKT PRZEZNACZENIA. Powrót do przeszłości [RECENZJA]
Przez nowojorskie ulice przechodzą huczne parady, bo człowiek w końcu wylądował na Księżycu. Dumne spoglądanie w kosmiczną przestrzeń wydaje się bardziej pociągające niż wygrzebywanie artefaktów sprzed tysięcy lat. Zbliżający się do emerytury Indiana Jones (Harrison Ford) dzieli dnie na poranne archeologiczne wykłady i popołudniowe, wstydliwe opróżnienie butelek Ballantinesa. Nie dacie jednak wiary. Wystarczy, że z prośbą o pomoc zwróci się do niego Helena (Phoebe Waller-Bridge) – córka dawnego przyjaciela – by Indiana wplątał się w kolejną przygodę. W powietrzu, po ziemi i pod wodą. Na śmierć i życie. Tym razem, jak za każdym razem, chodzi o sprawę niebagatelną. O zdobyciu tajemniczego wynalazku Archimedesa, umożliwiającego podróże w czasie, marzy oczywiście nie tylko Helena, ale również Jürgen Voller (Mads Mikkelsen), naukowiec o ponurej nazistowskiej przeszłości. Nie ma czasu do stracenia.
Starzy niemieccy przeciwnicy, sprawdzone działające fabularne klocki i garść nowych problemów starzejącego się Indiany Jonesa. Zanim jednak reżyser, James Mangold, poroztrząsa z nami egzystencjalne rozterki legendarnego archeologa, przypomni czasy jego największej chwały. Otwierająca film, dwudziestominutowa, nocna sekwencja, kiedy Jones zaliczy wiszenie na stryczku i westernowe przeskakiwanie po wagonach pociągu, jest kaskaderskim, inscenizacyjnym i operatorskim popisem. Odmłodzony Harrison Ford prawie w ogóle nie razi. Nie tylko w zbliżaniach zachowuje naturalną mimikę, ale także w biegu czy w kultowych prawych prostych. Szczególnie wtedy, nasz stary znajomy powraca w największej glorii.
James Mangold nauczony błędami kolegów po fachu (nieszczęsna ostatnia trylogia Gwiezdnych wojen), nie idzie na skróty, żerując na najprościej rozumianej nostalgii. Zadziorny, awanturniczy klimat Indiany Jonesa nie jest wywołany przez sytuacyjne kalki i natarczywe mrugnięcia okiem do fanów znających na pamięć poprzednie filmy. Twórcy odtwarzają klimat na poziomie realizacji: tempa montażu, oświetlenia czy ruchu kamery. Mangold bierze przy tym pod uwagę, że główny bohater to już ktoś odrobinę inny. Jones doświadczył niejednej straty, a fizyczne zmęczenie i lata na karku coraz częściej dają o sobie znać. Zmienność charakteru pracuje na korzyść dramaturgii, ale przecież u swoich fundamentów to ciągle ten sam filmowy świat. O nim opowiadać da się tylko jednym językiem. Mangold sięga po niego z użyciem całej swojej warsztatowej biegłości i hojnego produkcyjnego wsparcia od studia Myszki Miki.
Indiana Jones i artefakt przeznaczenia to kino nieprzeciętnej skali i realizacyjnych ambicji. Momenty przestoju i chwilę bardziej kameralne zliczymy na palcach jednej ręki. Choć „kameralność” bywa pojęciem względnym, szczególnie gdy do gry wchodzi budżet w wysokości 300 milionów dolarów. Na tle poprzednich części film Mangolda wyróżnia się swoją intensywnością i kumulacją rozbudowanych sekwencji akcji. Każda kolejna lokalizacja to konkretna rozpierducha rozpisana na wielu statystów, kilkanaście pojazdów i niezliczoną ilość opróżnionych magazynków. Naszych bohaterów w mniejszym stopniu definiują słowne przepychanki, praktycznie w całości robi to działanie i fizyczny spryt. Nawet najbardziej misterny plan musi przegrać z prawem pięści i laską dynamitu.
James Mangold lekką reżyserską ręką przerzuca nas po różnych zakątkach świata, skrzywiony etyczny kręgosłup niestałej w swoich przekonaniach Helen (to wszystko jest dla pieniędzy, sławy czy wyższego dobra?) na naszych oczach się prostuje a Indiana Jones sprawdza się nie tylko jako mentor i nauczyciel, ale faktyczny uczestnik eksploracji i potrzebne „ręce do pracy”. Tylko w nielicznych sytuacjach jego obecność sprawia wrażenie naciąganej i niezręcznej. Najczęściej to niefortunność losu i uzasadniona konieczność. Indiana Jones i artefakt przeznaczenia nie stara się być przy tym hołdem, podsumowaniem czy zwieńczeniem. Bo ten bohater na to nie zasługuje. Po prostu. „Każda epoka musi mieć swojego herosa”. Helen słusznie przekonuje wycieńczonego Jonesa, że jeszcze nie czas na emeryturę. Dla niego i dla nas to naprawdę kusząca obietnica.